Autor |
Wiadomość |
VeemSiS
Dołączył: 07 Lut 2007
Posty: 453
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 32 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Krakowa
|
Wysłany:
Pon 17:10, 12 Mar 2007 |
|
Nie moge się doczekac tylko najlepiej zrób w wordzie bo nie bedziesz miał wiekszości błedów a po drugie bedziesz mógł sprawdzić na podgladzie wydruku czy ma A4
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
Zymek
Dołączył: 03 Lis 2006
Posty: 357
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Białystok Płeć:
|
Wysłany:
Pon 17:17, 12 Mar 2007 |
|
napisze, chociaż mnie wpienia word ponieważ ma beznadziejne wyszukiwane błędów. Albo po prostu na nim częściej je robie... U mnie Mozilla sama sprawdza błedy, chociaż w wordzie wygodnie znów mi pisać długie teksty
A co do twojego opowiadania to też nie wygląda na za długie
ps. ide teraz odrabiać lekcje
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
VeemSiS
Dołączył: 07 Lut 2007
Posty: 453
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 32 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Krakowa
|
Wysłany:
Pon 17:28, 12 Mar 2007 |
|
Tak to prawda nie chciałem się czepiac tylko wydaje mi się że ten prolog bardziej do innego tematu pasuje ale to tylko ma opinia. ale zeszliśmy troche z tematu
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Zymek
Dołączył: 03 Lis 2006
Posty: 357
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Białystok Płeć:
|
Wysłany:
Wto 18:25, 13 Mar 2007 |
|
Kult gwiazdy, księżyca i słońca to trzy najbardziej popularne wśród ludzi Podziemia organizacje. Dla ludzi Podziemia są to również religie, których przestrzeganie jest bardzo surowe. Trzy kulty od samego początku prowadzą ze sobą wojnę o hegemonię i władzę nad ślepymi rzeszami fanatyków. Ludzie ci prowadzą wszelakie usługi jedynie między swoim ludem, gardząc, a nawet często walcząc z innymi.
Alan Crainōr
Kulty i wyznania podziemia
----koniec strony z rozdziałem i fragmentem księgi i tu zaczyna sie treść właściwa-----
Ciemna, bezchmurna noc. Nie widać gwiazd. Powietrze wilgotne, a nad ziemią unosi się cieniutka mgiełka. Miasto Halvigrich, wzgórze na którym wznoszą się dwa bloki. A w jednym z nich mieszka on. To szesnastoletni można powiedzieć mężczyzna. Nie wygląda raczej na atletę, lubi jednak, jak oni to nazywają... fantastykę, bądź fantasy. Myślę, że szybko uwierzy w magię, a jeśli jest choć trochę taki, jak jego poprzednicy, to będzie jeszcze naprawdę potężnym wojownikiem w służbie dobra. Lub zła. W zależności jaką ścieżkę jako Strażnik.
Ale wracając do mojej misji, już czas ruszać. Czas na objawienie.
Ta noc zapowiada się na długą...
* * *
W pokoju właśnie zapadła ciemność. Arek opadł zmęczony na swoje łóżko. Komputer także był już wyłączony i pozostało mu tylko zapaść w sen, jednak wciąż prześladowały go myśli. Nareszcie, gdy je wszystkie uporządkował, w okno zastukał dziobem potężny kruk. Arka przeraziła jego wielkość, masywne skrzydła i straszne, czerwone oczy, które świeciły złowrogo, więc zamarł na miejscu. Zesztywniały mu wszystkie mięśnie, ciało się takie ciężkie ze strachu, że nie leżał jak kłoda. Po kilku minutach czekania, aż ptaszysko odleci i przestanie pukać w okno, Arek postanowił otworzyć okno i samemu je przegonić. Gdy wystawił przez małą szczelinę rękę, wymachując ją na ptaka, ten ignorował ją, więc Arek był zmuszony otworzyć okno szerzej. I to wystarczyło, aby wielki kruk wleciał do pokoiku. Przerażony chłopiec spojrzał ze strachem na ptaka, bojąc się, że durne zwierzę zacznie rozwalać wszystko w pokoju, te jednak spokojnie wylądowało na skraju łóżka, po czym nastąpiło wielkie zielone błyśnięcie.
Teraz zamiast wielkiego czarnego kruka, na łóżku siedziała wysoka, zakapturzona postać, mężczyzna jakby się zdawało. Chociaż w pokoju panował półmrok i nie widać było jego oczu, jednak na jego twarzy wyraźnie malował się uśmiech. Arek bynajmniej był bardzo zdziwiony tym co się właśnie stało. W pokoju zapanowała długa cisza. Arek nie odzywał się, myślał bowiem że to mu się tylko śni, lub też, że ma halucynacje. Jednak nie. On czuł wyraźnie, że siedzi przed nim na łóżku ktoś o magicznej mocy.
- Witaj Saintherinie.
- Saintherinie?
- To w bardzo starym, nieznanym ci języku Podziemia. Ty możesz rozumieć te słowa dosłownie jako ,,Strażnik’’.
- Kim jesteś? Co to była za sztuczka z tym ptakiem? Czy to magia?
- Wiedziałem, że teraz będzie wiele pytań, ale miałem nadzieję na trochę lepszy początek rozmowy. Ale ok., dawajmy. Nie jest ważne kim ja jestem, ale kim ty jesteś. O mnie dowiesz się kiedyś, mimochodem. Nie ma w tej chwili czasu na przydługawe rozmowy. Czas jest teraz bardzo cenny. Wracając do twojego drugiego pytania, czy to zrobiłem to magia, to owszem. To była magia.
- A więc ona naprawdę istnieje?
- Nie tutaj. Na Ziemi tylko ludzie ze świata Podziemia posiadają magiczną moc. Wy zaś, tą zdolność dawno utraciliście...Jednak ty możesz odzyskać zgubioną umiejętność, wchodzą na pogranicze między tym światem, a światem magii.
- A więc mam wybierać?
- Praktycznie to już ustalone. Idziesz ze mną, jednak Gali`a postanowiła, żeby dać ci iluzję wyboru. Nie, nie patrz się tak na mnie. – dodał przybysz, gdy Arek wykrzywił minę, jakby właśnie zmuszono go do czegoś okropnego – Och, przestań. Przecież obaj wiemy, że lubisz magię, a to zainteresowanie nią nie pozwoli ci odmówić.
- Nie lubię po prostu jak ktoś mi rozkazuje. Lubię mieć poczucie wolności i nie lubię podlegać czyjejś woli, rozumiesz?
- Ok., ok. Niech będzie jak chcesz. Ale na pewno rozkazy Gali`i będziesz wykonywał. Sam nie będziesz świadomy, że robisz coś, co według ciebie jest sprzeczne z twoimi zasadami. Ale to nawet dobrze, że tak myślisz. To... to chyba wrodzona cecha wszystkich Strażników. Ale wróćmy do tematu. Proszę, pozwól mi mówić, a kiedy skończę, ty mnie zapytasz o wszystko o co tylko będziesz chciał.. Zgadzasz się?
- Zgoda.
- Jestem jednym z elity magów Gali`i. Nazywamy się Ptakami Nocy. Szukaliśmy ciebie już od szesnastu lat. Od śmierci ostatniego Strażnika. Jednak wczorajszej nocy udało mi się nareszcie ciebie zlokalizować. Bez niepotrzebnego gadania: musisz stać się nowym Strażnikiem. O, przepraszam. Z tego wszystkiego zapomniałem powiedzieć kim jest Strażnik, Saintherin. Jest to istota nie będąca już zwykłym człowiekiem, ale znacznie potężniejsza. Powstała przede wszystkim, aby zapewnić pokój w niebezpiecznym i burzliwym świecie Podziemia oraz aby utrzymać równowagę na świecie i nie pozwolić siłom zła rozpanoszyć się na tym świecie. Przynajmniej nie w cielesnej postaci, jeśli wiesz co mam na myśli. Teraz te święte obowiązki przejdą na ciebie. Jednak nie załamuj się, w twojej drodze znajdziesz również ludzi, z którymi stworzysz zgraną drużynę, tak jak i twoi przodkowie. Jako Strażnik bowiem, nie musisz całego ciężaru dźwigać samemu. Teraz pewnie zastanawiasz, jak zostać tym... Strażnikiem. To proste. Najpierw za pomocą magii dostaniemy się do świata Podziemia, do miasta Jangle. Stamtąd tunelami, a następnie korytarzami eskortuję cię do Gali`i. Tam dowiesz się wszystkiego i przejdziesz próbę od której będzie zależeć cała twoja przyszłość. No dobra, czas się zbierać. Wiem, że właśnie zamierzałeś iść spać, ale to nie może czekać. Szybko, szybko! Ubieraj się! Ubierz coś lekkiego, zwiewnego, abyś nie miał ograniczeń ruchu, no i wyruszamy w drogę!
- Ale przecież obiecałeś mi odpowiedzieć na moje pytania!
- Później Arek, później. Teraz nie mamy czasu!
- No, ale jak niby się dostaniemy do świata podziemia? Jakimś magicznym portalem?
- Niestety nie. Jeszcze nie masz żadnych kamieni portalów, aby móc podróżować, zresztą, nie znam za bardzo tego terenu. Może kiedy już zbadamy okolice twojego miasta to powiadomimy cię o portalach. Teraz jednak użyjesz tego – i mówiąc te słowa podał Arkowi zwój, którym trzymał już od jakiegoś czasu w rękawie, jakby czekając na tą chwilę.
- Co to jest?
- Zwój z zaklęciem. Przeniesie cię w ustalone wcześniej miejsce. Zaklęcie jest zapieczętowane, więc nie wiesz dokąd nas przeniesie. I dobrze w tym przypadku. To takie rzec można zabezpieczenie.
- Jak to działa? Co trzeba robić aby zwój ten eee... zadziałał?
- Po prostu złam pieczęć. Zwój zniknie, a ty przeniesiesz się w ułamku sekundy w docelowe miejsce. Ale za nim to zrobisz, zmień ubranie.
Arek nie zastanawiając się długo wybiegł z pokoju i już po kilku minutach wrócił ubrany w luźne dresy, koszulkę, oraz gruby, wełniany płaszcz, który według przybysza wydawał się najbardziej odpowiedni do tej podróży. Arek wziął ze stolika zwój, jego towarzysz położył mu rękę na ramieniu, po czym niepewnie, pieczęć została złamana...
c.d rozdziału pierwszego nastąpi
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
VeemSiS
Dołączył: 07 Lut 2007
Posty: 453
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 32 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Krakowa
|
Wysłany:
Wto 21:06, 13 Mar 2007 |
|
dam mu 9/10 brkowało mi tu takiej interesujacej fabuły która namawia do dalszego czytanie ale tekst dobry stylistycznie i ogólnie ok Czekam na ciag dalszy
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
piorun
Dołączył: 31 Lip 2006
Posty: 1796
Przeczytał: 4 tematy
Pomógł: 53 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Lublin Płeć:
|
Wysłany:
Nie 0:16, 13 Sty 2008 |
|
Śniadanie u Tiffanyego
Napisałem ciekawe opowiadanie i nazwalem je sniadanie u tiffanyego. Zapraszam do lektury Rozdzial pierwszy. Za tydzien opublikuje 2
Zawsze wracam pamięcią do miejsc, gdzie kiedyś mieszka¬łem, do domów i ich otoczenia. I tak na przykład przy jednej z ulic Siedemdziesiątych we wschodniej części Manhattanu jest elegancka kamienica czynszowa, w której mieszkałem na po¬czątku wojny. Miałem tam moje pierwsze nowojorskie miesz¬kanie. Składało się ono z jednego pokoju zapchanego starymi meblami ze strychu. Sofa i masywne krzesła obite były tym szczególnym rodzajem szorstkiego, czerwonego aksamitu, który nasuwa skojarzenia z upalnym dniem w pociągu. Ściany po¬kryto sztukateriami w kolorze przypominającym odcień wy¬plutego tytoniu. Wszędzie, nawet w łazience, wisiały zbrązo-wiałe ze starości sztychy rzymskich ruin. Jedyne okno wychodziło na schody pożarowe. Mimo to serce mi rosło ile¬kroć dotykałem schowanego w kieszeni klucza do mieszkania;
choć takie ponure, było przecież moje własne, było pierwsze, miałem tam swoje książki i słoje pełne niezastruganych ołów¬ków - wszystko, czego we własnym pojęciu potrzebowałem, by spełnić swoje marzenie i zostać pisarzem.
Nie przyszło mi wtedy do głowy, żeby napisać o Holly Go-lightiy i pewnie nigdy nie wpadłbym na ten pomysł, gdyby nie rozmowa z Joe Bellem, która na nowo ożywiła wspomnienie o niej.
Holly Golightiy mieszkała w tej samej kamienicy; zajmo¬wała mieszkanie dokładnie pod moim. Natomiast Joe Beli pro¬wadził bar na rogu Lexington Avenue; zresztą nadal go prowa¬dzi. Holly i ja chadzaliśmy tam sześć, siedem razy dziennie, nie na drinka, nie zawsze na drinka, ale żeby zadzwonić. W czasie wojny trudno było o własny telefon. Ponadto Joe do¬brze radził sobie z przyjmowaniem wiadomości, co w przy¬padku Holly nie stanowiło tylko drobnej przysługi, jako że otrzymywała ich mnóstwo.
Było to oczywiście dawno temu i aż do zeszłego tygodnia nie widziałem Joe Bella przez całe lata. Czasem dzwoniliśmy do siebie i kilka razy, kiedy akurat znajdowałem się w pobliżu, wstąpiłem do jego baru. ale tak naprawdę nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, nie licząc faktu, że obaj przyjaźniliśmy się z Holly Golightiy. Joe sam przyznaje, że nie ma łatwego charakteru. Mawia, że to z powodu jego starokawalerstwa i nad-kwasoty. Każdy, kto go zna, powie, że ciężko się z nim rozma¬wia. Właściwie jest to niemożliwe, jeśli nie podzielasz jego fiksacji. Holly jest jedną z nich. Inne to hokej, wyżły weimar¬skie, „Niedzielna dziewczyna" (serial radiowy, którego słucha od piętnastu lat) oraz Gilbert & Sullivan' - Joe twierdzi, że jest krewnym któregoś z nich, ale nigdy nie pamiętam którego.
Tak więc gdy w zeszły wtorek wieczorem zadzwonił tele¬fon i usłyszałem w słuchawce: „Tu Joe Beli", wiedziałem, choć nie powiedział tego wprost, że musi chodzić o Holly. Zaskrze¬czał tylko: „Czy mógłby pan wpaść? To ważne", a w jego ża¬bim głosie brzmiało podniecenie.
Złapałem taksówkę w październikowej ulewie. Po drodze przyszło mi na myśl, że ona może tam być, że znowu zobaczę Holly.
Ale na miejscu nie było nikogo oprócz właściciela. W po¬równaniu z innymi barami na Lexington Avenue, ten jest dość spokojny. Nie pyszni się neonem ani telewizorem. Dwa stare lustra odbijają pogodę za oknem, a za barem, we wnęce oto¬czonej zdjęciami gwiazd hokeja, stoi zawsze duży wazon peł¬ny świeżych kwiatów, które Joe sam pieczołowicie układa. To właśnie robił, kiedy wszedłem.
- Rzecz jasna - powiedział wciskając mieczyka głęboko do wazonu. - Rzecz jasna, nie ściągałbym tu pana, gdybym nie chciał usłyszeć pańskiego zdania. Stało się coś dziwnego. Bar¬dzo dziwnego.
- Miał pan wieści od Holly?
William S. Gilbert (1836-1911) - dramatopisarz ang., autor m. in. kome¬diowych librett operowych. Arthur Sullivan (1842-1900) - kompozytor ang., autor muzyki do librett W.S. Gilberta.
Pogładził palcem liść, jakby nie wiedząc, co ma odpowie¬dzieć. Niski człowieczek z siwą, rozczochraną czupryną na kształtnej głowie. Miał kościstą twarz o ostrych rysach, twarz, która lepiej pasowałaby do kogoś dużo wyższego. Zawsze wy¬glądał na poparzonego przez słońce. Teraz poczerwieniał jesz¬cze bardziej.
- Właściwie nie od niej, to znaczy, sam nie wiem. Dlatego potrzebna mi pańska opinia. Skomponuję panu drinka, coś no¬wego. Nazywa się Biały Anioł - powiedział mieszając wódkę z ginem, bez wermutu. Kiedy popijałem otrzymane dzieło, Joe Beli stał, ssąc tabletkę na żołądek i przeżuwając w myślach to, co chciał mi powiedzieć. Wreszcie zapytał:
- Pamięta pan I. Y. Yunioshiego? Tego z Japonii.
- Z Kalifornii - odrzekłem, bo pamiętałem go doskonale. Jest fotografem w jednym z ilustrowanych magazynów i kiedy go poznałem, wynajmował kawalerkę na ostatnim piętrze mo¬jej kamienicy.
- Niech mi pan nie miesza w głowie. Chodzi o to, czy wie pan, o kim mówię. Dobra. No więc któż tu wczoraj wparado-wał? Ano pan I.Y. Yunioshi we własnej osobie. Nie widziałem go chyba ze dwa lata. A wie pan, gdzie on był przez te dwa lata?
- W Afryce.
Joe Beli przerwał ssanie tabletki i zmrużył oczy.
- Skąd pan wie?
- Przeczytałem u Winchella'. Co zresztą było prawdą.
Z brzękiem otworzył szufladę kasy i wyciągnął z niej żółtą kopertę.
- A o tym Winchell też pisał?
W kopercie znajdowały się trzy zdjęcia, mniej więcej takie same, choć zrobione z różnych ujęć. Wysoki szczupły Murzyn, odziany w perkalową przepaskę, z nieśmiałym, a zarazem dum-
: Walter Winchell (1897-1972) - amerykański dziennikarz, zajmujący się głównie plotkami z życia sławnych ludzi, prowadził rubryki towarzyskie w nowojorskich czasopismach.
nym uśmiechem, pokazywał dziwaczną drewnianą rzeźbę, wy¬dłużoną dziewczęcą główkę o włosach krótkich i gładkich, jak włosy młodzieńca. Z jej wąskiej twarzy wystawały za duże ła¬godne drewniane oczy, usta szerokie, przerysowane, trochę jak usta klauna. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na dość prymi¬tywną robotę, lecz po chwili nagle uderzało łudzące podobień¬stwo do Holly Golightiy. Przynajmniej o tyle, o ile ciemny, nieruchomy przedmiot może być do niej podobny...
- I co pan na to? - zapytał Joe Beli, usatysfakcjonowany moim zdumieniem.
-Podobne do niej.
- Słuchaj, chłopcze - powiedział uderzając dłonią o ladę -to ona. Jestem tego pewien jak własnego imienia. Ten mały Japoniec poznał ją od razu.
-Widział ją? W Afryce?
- No nie, widział tylko ten posążek. Ale wychodzi na to samo. Niech pan sam przeczyta - rzekł, odwracając jedno ze zdjęć. Widniał na nim napis: Rzeźba w drewnie, Plemię S, To-cocuł, Anglia Wschodnia, Boże Narodzenie, 1956.
- Japoniec powiedział... - i tu powtórzył historię, która przed¬stawiała się następująco: W Boże Narodzenie pan Yunioshi wraz ze swoim aparatem, mijał właśnie Tococuł, nieciekawą wioskę na odludziu, zwykłą zbieraninę lepianek, z małpami na podwór¬kach i myszołowami na dachach. Już miał ruszać w dalszą dro¬gę, gdy nagle ujrzał Murzyna, który, siedząc na progu chaty, wycinał w drewnianej lasce kształty małp. Wywarły na nim duże wrażenie, więc poprosił rzeźbiarza, by pokazał mu więcej swoich prac. Wtedy Murzyn przyniósł rzeźbę dziewczęcej głów¬ki. Zdaniem Joego, pan Yunioshi miał wrażenie, że śni. Kiedy zaproponował Murzynowi, że kupi rzeźbę, ten zakrył dłonią okolice genitaliów (w wyrazistym geście porównywalnym z naszym kładzeniem ręki na sercu) i odmówił. Nie skusił go funt soli i dziesięć dolarów, ani zegarek, dwa funty soli i dwa¬dzieścia dolarów. Pan Yunioshi chciał przynajmniej dowiedzieć się, jak powstała rzeźba. Zdobycie tej informacji kosztowało go i sól, i zegarek, a historię opowiedziano mu w lokalnym
narzeczu, łamanej angielszczyźnie i na migi. Wyglądało na to, że minionej wiosny pojawiła się w wiosce trzyosobowa grupa białych na koniach. Młoda kobieta i dwóch mężczyzn. M꿬czyźni z przekrwionymi od wysokiej gorączki oczyma, trzęsąc się z febry, zostali zmuszeni do pozostania na kilka tygodni w odosobnionej chacie, podczas gdy młoda kobieta, której spodobał się rzeźbiarz, dzieliła z nim matę.
- W to nie wierzę - oświadczył Joe Beli z pewnym niesma¬kiem. - Wiem, na co ją stać, ale nie sądzę, żeby zdobyła się na coś takiego.
- A co potem?
- Nic. - Wzruszył ramionami. - Po prostu odjechała tak, jak i przyjechała, na koniu.
- Sama czy z tymi mężczyznami? Joe Beli mrugnął.
- Chyba z nimi. Japoniec wszędzie potem o nią pytał. Ale nikt więcej jej nie widział. - Potem, jakby wyczuwając moje rozczarowanie i stanowczo się od niego odżegnując, dodał: -Musi pan przyznać jedno, to pierwsza konkretna wiadomość o niej od... - próbował policzyć na palcach, ale mu ich nie star¬czyło - ...Bóg wie jak dawna. Mam tylko nadzieję, mam na¬dzieję, że jest bogata. Na pewno jest bogata. Trzeba sporo pie¬niędzy, żeby tak bez celu włóczyć się po Afryce.
- Najprawdopodobniej jej noga nawet nie postała w Afryce - powiedziałem, święcie w to wierząc. A jednak mogłem ją tam sobie wyobrazić - to było miejsce, które do niej pasowało. No i ta rzeźba. Jeszcze raz rzuciłem okiem na zdjęcie.
- Skoroś pan taki mądry, to gdzie ona teraz jest?
- Nie żyje. Albo siedzi w domu wariatów. Albo wyszła za mąż. Myślę, że wyszła za mąż, trochę się ustatkowała i miesz¬ka sobie w Nowym Yorku.
Joe zastanowił się przez chwilę.
- Niemożliwe - rzekł potrząsając głową - i nawet powiem panu dlaczego. Gdyby tu mieszkała, dawno bym ją spotkał. Jeśli człowiek, który lubi spacerować, ktoś taki, jak ja, łazi po tym mieście przez dziesięć czy dwanaście lat, cały czas wypa-
trując jednej jedynej osoby i nigdzie jej nie widzi, to jakim cudem ona może tu być? Ciągle widzę coś, co przypomina mi Holly, w każdym małym tyłeczku, każdej chudziutkiej dziew¬czynie, która idzie ulicą pewnym i szybkim krokiem... - prze¬rwał, zdając sobie nagle sprawę, jak uważnie mu się przyglą¬dam. - Myśli pan, że jestem stuknięty?
- Nie, po prostu nie wiedziałem, że pan ją kochał. I to tak bardzo.
Natychmiast pożałowałem tych słów, speszyły go. Zgarnął zdjęcia i włożył je z powrotem do koperty. Zerknąłem na zega¬rek. Nigdzie mi się nie śpieszyło, ale pomyślałem, że lepiej będzie, jeżeli już pójdę.
- Niech pan poczeka - powiedział chwytając mnie za rękę -pewnie, że ją kochałem. Ale nie tak, żeby chcieć jej dotknąć. -I dodał bez uśmiechu - Nie żebym przestał myśleć o tych rzeczach.
Nawet w moim wieku, a dziesiątego stycznia skończę sześć¬dziesiąt siedem lat...To dziwne, ale im jestem starszy, tym wię¬cej o tym myślę. Nie przypominam sobie, żebym tyle o tym myślał, nawet kiedy byłem młody. Ciągle myślę. Może im czło¬wiek starszy, im trudniej mu coś naprawdę zdziałać, tym bar¬dziej takie myśli kłębią się w głowie i ciążą. Zawsze, kiedy czytam w gazecie o jakimś starszym człowieku, który się skom¬promitował, wiem, że to z powodu tego ciężaru. Aleja, tu nalał sobie pełną szklankę whisky i przełknął ją gładko, nigdy się nie skompromituję. I przysięgam, nigdy tak nie myślałem o Holly. Można kogoś kochać i tego nie zrobić. Ten ktoś zosta¬je wtedy obcym, a jednocześnie jest przyjacielem.
Do baru weszło dwóch mężczyzn. Nadarzyła się więc oka¬zja, żeby wyjść. Joe Beli odprowadził mnie do drzwi. Tam znów złapał mnie za rękę.
- Wierzy mi pan?
- Że nie chciał pan jej tknąć?
- Chodzi mi o Afrykę.
W tym momencie nie potrafiłem przypomnieć sobie całej histońi, stanął mi tylko przed oczyma obraz Holly odjeżdżają¬cej na koniu.
- Tak czy inaczej, wyjechała.
- Ano - rzekł, otwierając drzwi. - Po prostu wyjechała. Na zewnątrz ustał już deszcz i tylko mgiełka unosiła się w powietrzu, skręciłem więc na rogu i poszedłem wzdłuż uli¬cy, przy której stoi kamienica. Rosną tam drzewa, których li¬ście tworzą latem różne wzory na chodniku. Teraz liście pożół¬kły i opadły, a po deszczu zrobiły się śliskie i same ujeżdżały spod stóp. Kamienica stoi w połowie ulicy, tuż koło kościoła, na którego wieży błękitny zegar wybija godziny. Od czasu, gdy tam mieszkałem, dom odnowiono. Stylowe czarne drzwi za¬stąpiły te stare z matową szybką, a eleganckie szare okiennice wyeksponowały kontury okien. Z osób, które pamiętam, nie mieszka tam już nikt, prócz Madame Sapphii Spanelli, krzep¬kiej mulatki, codziennie jeżdżącej na wrotkach po Central Par¬ku. Wiem, że ciągle mieszka w kamienicy, bo wszedłem po schodkach i przeczytałem nazwiska na skrzynkach pocztowych. Właśnie jedna z takich skrzynek po raz pierwszy uświadomiła mi istnienie Holly Golightiy.
W kamienicy mieszkałem od tygodnia, kiedy na skrzynce należącej do mieszkania nr 2 zobaczyłem dziwną wizytówkę. Widniało na niej nazwisko wydrukowane elegancką kursywą;
Panna Holly Golightiy. a pod spodem napis: w podróży. Całość prześladowała mnie niczym natrętna melodyjka; Panna Holly Golightiy, w podróży.
Którejś nocy, sporo po dwunastej, obudził mnie krzyk pana Yunioshiego. Jako że mieszkał na najwyższym piętrze, jego do¬nośny, gniewny głos musiał minąć wszystkie piętra, zanim do¬tarł na dół.
- Panno Golightiy! Ja protestuję! Tembr głosu dochodzącego z dołu schodów tętnił głupotą młodości i rozbawieniem.
- Och, skarbie, przepraszam. Zgubiłam ten cholerny klucz.
- Nie może pani ciągle do mnie dzwonić. Niechże dorobi sobie pani własny klucz, błagam!
- Ależ ja je wszystkie gubię!
- Ja pracuję, muszę się wyspać - krzyknął pan Yunioshi. -A pani zawsze dzwoni do mnie...
- Och, nie gniewaj się, mój kochany, więcej tego nie zrobię. A jak obiecasz, że nie będziesz się gniewał - jej głos zbliżał się, gdy wchodziła po schodach - to może nawet pozwolę ci zrobić te zdjęcia, o których mówiliśmy.
Do tego czasu zdążyłem wyjść z łóżka i uchylić drzwi. Sły¬szałem milczenie pana Yunioshiego, słyszałem, ponieważ to¬warzyszyła mu wyraźna zmiana oddechu.
- Kiedy? - spytał. Dziewczyna zaśmiała się.
- Kiedyś - odpowiedziała niedbale.
- W każdej chwili - rzekł i zamknął drzwi.
Wyszedłem na korytarz i wychyliłem się przez balustradę, akurat na tyle, żeby ją zobaczyć, samemu nie będąc widzia¬nym. Wciąż była na schodach. Teraz dotarła na półpiętro i świa¬tło z korytarza padło na pstrokate włosy chłopięcej fryzury, roz¬wichrzone kosmyki, płowe i białe pasemka, jak u albinosa. Był ciepły, prawie letni wieczór. Miała na sobie szykowną czarną sukienkę, czarne sandały i krótki naszyjnik z pereł. Przy całej swojej modnej szczupłości promieniała zdrowiem rodem z re¬klamy płatków śniadaniowych: czystość, świeżość, rumieńce. Miała duże usta i zadarty nos. Oczy zakrywały jej ciemne oku¬lary. Była to twarz zawieszona między dzieciństwem a kobie¬cością. Dawałem jej od szesnastu do trzydziestu lat. Okazało się później, że za dwa miesiące będzie obchodzić dziewiętna¬ste urodziny.
Nie była sama. Szedł za nią jakiś człowiek. Sposób, w jaki pulchną dłonią obejmował biodro dziewczyny wydawał się nie¬właściwy - nie tyle w sensie moralności, co estetyki. Był to niski i korpulentny, opalony w solarium i wypomadowany m꿬czyzna w prążkowanym garniturze z czerwonym goździkiem więdnącym w butonierce. Kiedy dotarli do jej drzwi, zaczęła
przetrząsać torebkę w poszukiwaniu klucza, nie zwracając uwagi na grube wargi ocierające się o jej kark. W końcu jednak znala¬zła klucz, otworzyła drzwi, odwróciła się w jego stronę i rzekła serdecznie:
- Bóg ci zapłać, skarbie - to miło, że odprowadziłeś mnie do domu.
- Ejże, mała! - krzyknął, bo drzwi zamykały mu się przed nosem.
- Tak, Harry?
- Harry to ten drugi. Ja jestem Sid. Sid Arbuck. Lubisz mnie.
- Uwielbiam pana, panie Arbuck. Ale czas już spać, panie Arbuck.
Pan Arbuck z niedowierzaniem wpatrywał się w zatrzaśnię¬te drzwi.
- Hej, mała, wpuśćże mnie. Mała, przecież mnie lubisz. Wszyscy mnie lubią. Co, może nie zapłaciłem rachunku za two¬ich znajomych, za pięć osób, co ich pierwszy raz w życiu wi¬działem? Chyba zasłużyłem na to, żebyś mnie polubiła? Lu¬bisz mnie przecież, maleńka.
Lekko zapukał do drzwi, potem zaczął dobijać się głośniej, wreszcie cofnął się o kilka kroków, przygarbił i naprężył, jak¬by zamierzał je wyważyć, zmiażdżyć. Zamiast tego zszedł po schodach uderzając pięścią w ścianę. Gdy znalazł się na dole, drzwi mieszkania otwarły się, a dziewczyna wysunęła przez nie głowę.
- Aha, panie Arbuck...
Odwrócił się z uśmiechem i wyrazem ulgi rozlanym po twa¬rzy jak oliwa - a więc tylko żartowała!
- Następnym razem, kiedy dziewczyna poprosi o drobne na toaletę - krzyknęła wcale nie żartując - posłuchaj mojej rady, skarbie: nie dawaj jej dwudziestocentówki!
Dotrzymała obietnicy danej panu Yunioshiemu. Sądzę, że przestała dzwonić do niego, bo zaczęła dzwonić do mnie, cza¬sem o drugiej, trzeciej, czwartej nad ranem. Nie przejmowała się porą, o której zrywała mnie z łóżka, żebym wcisnął guzik otwierający drzwi wejściowe. Ponieważ nie miałem wielu zna¬jomych, a już na pewno żadnego, który mógłby przyjść tak późno, zawsze wiedziałem, że to ona. Ale za pierwszym razem podszedłem do drzwi, spodziewając się złych wieści, może te¬legramu, a panna Golightiy krzyknęła w moją stronę:
- Przepraszam, skarbie, zapomniałam klucza.
Rzecz jasna, nigdy wcześniej nie poznaliśmy się. Choć wła¬ściwie kilka razy wpadliśmy na siebie na schodach, czy na uli¬cy, wydawało mi się, że nawet mnie nie zauważa. Zawsze w ciemnych okularach, zawsze zadbana, zawsze gustownie ubrana w granaty i popiele, których konsekwentna prostota i brak ozdobników sprawiały, że ona sama wprost promienia¬ła. Można ją było wziąć za modelkę, może młodą aktorkę, choć sądząc z jej rozkładu dnia, nie miała czasu ani na jedno, ani na drugie.
Od czasu do czasu spotykałem ją poza naszą dzielnicą. Kie¬dyś mój krewny, który wpadł z wizytą, zabrał mnie do klubu „21", gdzie przy najlepszym stoliku, otoczona przez czterech mężczyzn, z których żaden nie był panem Arbuckiem, choć wszystkich łatwo byłoby z nim pomylić, siedziała panna Goli¬ghtiy, apatycznie i bez skrępowania poprawiając fryzurę, a wy¬raz jej twarzy - niedokończone ziewnięcie - swoim wpływem ostudził podniecenie, jakie czułem, jedząc kolację w tak mod¬nym miejscu. Innego wieczora, w samym środku lata, upał zmu¬sił mnie do ucieczki na ulicę. Poszedłem wzdłuż Trzeciej Alei, aż do Pięćdziesiątej Pierwszej ulicy - tam właśnie znajdował się sklep z antykami, w którego oknie umieszczono obiekt mo¬jego zachwytu: ogromnąjak pałac klatkę dla ptaków, istny me¬czet z minaretami i bambusowymi komnatami wyczekujący¬mi, by zapełniły je gadatliwe papugi. Ale kosztowała 350 dolarów. Wracając do domu zauważyłem tłum taksówkarzy przed lokalem P. J. Ciarka, który to tłum najwyraźniej przycią¬
gnęła grupa nasączonych whisky australijskich oficerów za¬wodzących barytonami „Waltzing Matiida". Tańczyli na chod¬niku pod słupami nadziemnej kolejki miejskiej, wirując po ko¬lei z dziewczyną, która (a była nią panna Golightiy) płynęła w ich ramionach zwiewna jak szal.
Panna Golightiy mogła nie zdawać sobie sprawy z mojego istnienia, oprócz tego, że byłem wygodnym dodatkiem do dzwonka, lecz ja tego lata stałem się niemal autorytetem w dzie¬dzinie jej obyczajów. Obserwując zawartość kosza na śmieci pod jej drzwiami odkryłem, że czytuje głównie brukowce, fol¬dery biur podróży i horoskopy, pali tajemnicze papierosy zwa¬ne „Picayunes", jada wyłącznie biały ser i pieczywo testowe, a barwy jej włosów nie są do końca naturalne. Z tego samego źródła zaczerpnąłem informację, że otrzymuje listy od kogoś w wojsku. Były one zawsze podarte na paski, jak zakładki do książek. Czasami, przechodząc obok, podnosiłem jedną z nich. Najczęściej pojawiały się na nich słowa pamiętaj i tęsknię, i deszcz, i odpisz, i cholera, i cholera jasna, od czasu do czasu także samotny i pozdrowienia.
Miała też kota i grywała na gitarze. Kiedy słońce mocno prażyło, myła głowę i razem z kotem, rudym i pręgowanymjak tygrys, siadywała na schodach pożarowych, gdzie brzdąkała na gitarze, póki włosy całkiem jej nie wyschły. Słysząc muzy¬kę, zawsze stawałem dyskretnie przy oknie. Grała bardzo do¬brze, niekiedy też śpiewała. Miała szorstki, załamujący się głos dorastającego chłopca. Znała wszystkie aktualne szlagiery z modnych musicali, piosenki Cole'a Portera i Kurta Weilla, najbardziej lubiła numery z „Okłahomy", które tego lata robiły furorę. Ale czasami grała kawałki tak dziwne, że zastanawia¬łem się, skąd właściwie może pochodzić. Te proste, ckliwe me¬lodie ze słowami o posmaku lasów i prerii. Jedna z nich zaczy¬nała się: Nie chcę spać, nie chcę umierać, tylko wędrować po pastwiskach nieba i chyba do niej właśnie Holly miała najwięk¬szy sentyment, bo grała ją długo, choć już wyschły jej włosy, zaszło słońce i w wieczornym zmierzchu pojawiały się roz¬świetlone okna.
Jednak nasza znajomość nie rozwijała się zbytnio, aż do pew¬nego wrześniowego wieczoru, kiedy fale chłodu zaczynały przy¬pominać o nadejściu jesieni. Poszedłem wtedy do kina, potem wróciłem do domu i ulokowałem się w łóżku ze szklaneczką whisky i najnowszą powieścią Simenona. Było mi dobrze i wy¬godnie, a jednak nie mogłem pozbyć się uczucia niepokoju, które narastało do momentu, gdy wreszcie usłyszałem bicie wła¬snego serca. Czytałem już o takim dziwnym wrażeniu, pisałem o nim nawet, ale sam nigdy go nie doświadczyłem. Czułem, że ktoś mnie obserwuje. Że ktoś jest w moim pokoju. Potem usły¬szałem gwałtowne stukanie w okno i mignęła przede mną jakaś szara zjawa. Rozlałem drinka. Upłynęła chwila, nim zdobyłem się na to, by podejść do okna i spytać pannę Golightiy o cel jej wizyty.
- Mam u siebie przerażającego typa - wyjaśniła, wchodząc do pokoju ze schodów przeciwpożarowych. - To znaczy, jest całkiem miły, kiedy nie pije, ale niech no tylko zacznie chlać, mój Boże, quel bestia! Nic mnie bardziej nie wścieka niż face¬ci, co gryzą. - Zsunęła szary flanelowy szlafrok z ramienia, żeby mi pokazać, co się dzieje, kiedy facet gryzie. Oprócz szla¬froka nie miała na sobie nic. - Przepraszam, jeśli cię przestra¬szyłam. Ale bydlak zrobił się namolny, więc po prostu ucie¬kłam przez okno. Pewnie myśli, że ciągle jestem w łazience, chociaż właściwie guzik mnie obchodzi, co sobie myśli - do diabła z nim - padnie i zaśnie. Boże, na pewno zaśnie - wypił osiem martini przed kolacją, a wina tyle, że można byłoby umyć słonia. Słuchaj, jeśli chcesz, to możesz mnie wyrzucić. Wpa¬kowałam się tu bezczelnie, ale na schodach jest cholernie zim¬no, a ty wyglądałeś tak miło. Jak mój brat Fred. Sypialiśmy w czwórkę w jednym łóżku i tylko on pozwalał mi się przytu¬lać, żebym nie zmarzła w nocy. A tak przy okazji, mogę ci mówić Fred, prawda? - Zatrzymała się na środku pokoju i spoj¬rzała na mnie. Nigdy wcześniej nie widziałem jej bez ciem¬nych okularów, teraz było oczywiste, że nosi szkła korekcyjne, bo bez nich miała taksujące, lekko zezujące spojrzenie jubile¬ra. Jej oczy były duże, trochę niebieskie, trochę zielone, z brą¬
zowymi plamkami; wielobarwne jak jej włosy i jak one lśniące ciepłym blaskiem. - Pewnie uważasz, że jestem pomylona. Albo tres fou. Albo...
- Wcale nie.
Wydawała się rozczarowana.
- Owszem, tak uważasz. Jak wszyscy. Mnie to nie prze¬szkadza. A nawet bywa przydatne.
Usiadła na jednym z rozchwianych krzeseł obitych czerwo¬nym aksamitem, podwinęła nogi i rozglądnęła się dookoła, jesz¬cze bardziej mrużąc oczy.
- Jak możesz tu wytrzymać? Przecież to istna jaskinia strachu!
- Do wszystkiego można się przyzwyczaić - powiedzia¬łem, zły na siebie, bo tak naprawdę byłem dumny ze swego mieszkania.
- Ja się nie przyzwyczajam. Nigdy i do niczego. Kiedy się przyzwyczajasz, to jakbyś umierał. - znów obrzuciła pokój kry¬tycznym spojrzeniem. - Co ty tu robisz całymi dniami?
- Piszę - powiedziałem, wskazując na stół zawalony książ¬kami i papierem.
- Myślałam, że pisarze są starzy. Oczywiście, Saroyan nie jest stary. Poznałam go na przyjęciu i wcale nie jest stary. Prawdę mówiąc - zastanowiła się - gdyby tak lepiej się ogolił... Nie wiesz przypadkiem, czy Hemingway jest stary?
- Chyba po czterdziestce.
- Nieźle. Facet, który ma mniej niż czterdzieści dwa lata, zupełnie mnie nie bierze. Jedna taka idiotka ciągle wysyła mnie do psychiatry, mówi, że mam kompleks ojca. A to już zupełne merde. Ja po prostu nauczyłam się lubić starszych facetów i to najmądrzejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłam. A ile lat ma W. Somerset Maugham?
- Nie jestem pewien. Ponad sześćdziesiątkę.
- Całkiem nieźle. Nigdy nie byłam w łóżku z pisarzem. Nie, poczekaj. Znasz Benny'ego Shackletta? - zmarszczyła brwi, kiedy potrząsnąłem głową. - To dziwne. Napisał mnóstwo rze¬czy dla radia. Ale quel szczur. A ty -jesteś prawdziwym pisa¬rzem?
- Co to znaczy „prawdziwym"?
- No, czy ktoś kupuje twoje książki?
- Jeszcze nie.
- Pomogę ci - powiedziała. - Naprawdę mogę. Pomyśl tyl¬ko, znam tylu ludzi, którzy mają znajomości. Pomogę ci, bo wyglądasz jak mój brat Fred. Tylko jesteś niższy. Nie widzia¬łam go odkąd skończyłam czternaście lat, to jest odkąd ucie¬kłam z domu, A on już wtedy miał dobrze ponad sześć stóp i dwa cale. Reszta braci była twojego wzrostu, chucherka. To masło orzechowe tak wyciągnęło Freda do góry. Wszyscy się z niego śmiali, bo miał bzika na punkcie masła orzechowego;
nic tylko konie i masło orzechowe. Ale on wcale nie był szur¬nięty, tylko miły, niezdecydowany i strasznie ociężały. Kiedy uciekłam, trzeci rok siedział w ósmej klasie. Biedny Fred. Cie¬kawe, czy w wojsku daj ą dużo masła orzechowego? Co mi przy¬pomina, że jestem głodna.
Wskazałem jej półmisek z jabłkami pytając jednocześnie, jak i dlaczego uciekła z domu w tak młodym wieku. Spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem i potarła nos, jakby nagle ją zaswędział, w geście, który widziałem potem wiele razy. Ozna¬czał on, że przekroczyłem pewną granicę. Podobnie jak wielu ludzi, którzy odważnie i szczerze wyjawiają osobiste sekrety, ona nabierała czujności słysząc coś, co przypominało bezpo¬średnie pytanie. Odgryzła kęs jabłka i zażądała:
- Opowiedz mi o czymś, co napisałeś. Jedną ze swoich hi¬storyjek.
- Na tym właśnie polega problem. Tych historii nie da się opowiedzieć.
- Za bardzo nieprzyzwoite?
- Być może. Kiedyś pozwolę ci którąś przeczytać.
- Whisky i jabłka pasują do siebie. Nalej mi drinka, skarbie, a potem sam możesz mi coś przeczytać.
Niewielu autorów, zwłaszcza niepublikowanych, potrafi oprzeć się zaproszeniu do odczytania na głos swoich utworów. Przygotowałem nam obojgu drinki i usadowiwszy się w krze¬śle naprzeciw niej, zacząłem czytać głosem drżącym z tremy
i podniecenia nowe opowiadanie, które skończyłem pisać po¬przedniego dnia, toteż nieuchronne poczucie niedosytu nie miało jeszcze czasu się rozwinąć. Była to historia dwóch kobiet, na¬uczycielek mieszkających pod jednym dachem. Kiedy jedna z nich się zaręcza, druga zaczyna rozsyłać anonimowe liściki, które wywołują skandal, uniemożliwiając małżeństwo. Czyta¬jąc, spoglądałem od czasu do czasu na Holly i z każdym rzu¬tem oka coś ściskało mi serce. Wierciła się. Rozsypywała nie¬dopałki w popielniczce, oglądała paznokcie marząc o pilniku;
co gorsza, kiedy wydawało mi się, że przyciągam jej uwagę, w jej oczach pojawiał się szczególny wyraz rozkojarzenia, jak¬by zastanawiała się, czy kupić parę butów widzianych na wy¬stawie.
- To już koniec? - spytała, budząc się. Przez chwilę szukała jeszcze czegoś do powiedzenia.
- Naturalnie, lubię lesbijki. Wcale się ich nie boję. Za to historie o lesbijkach nudzą mnie jak wszyscy diabli. No bo, skarbie - dodała, widząc moje wyraźne zdumienie -jeśli to nie jest o dwóch starych lesbach, to o czym, do cholery?
Nie byłem jednak w nastroju, by do pomyłki, jakąbyło prze¬czytanie jej opowiadania, dokładać jeszcze kłopotliwe wyja¬śnienie. Ta sama próżność, która skłoniła mnie do występu, kazała mi teraz ocenić Holly jako gruboskórną, bezmyślną po-zerkę.
- Nawiasem mówiąc - powiedziała - nie znasz przypad¬kiem jakichś miłych lesbijek? Szukam współlokatorki. No, nie śmiej się. Jestem straszną bałaganiarą, nie stać mnie na służą¬cą, a lesbijki naprawdę świetnie sobie radzą w domu; lubią wszystkie prace domowe, nigdy nie musisz zawracać sobie gło¬wy sprzątaniem, praniem i rozmrażaniem lodówki. Miałam kie¬dyś współlokatorkę w Hollywood, grała w westernach, nazy¬wali ją Samotny Jeździec, ale muszę powiedzieć, że w domu radziła sobie lepiej, niż mężczyzna. Oczywiście ludzie myśle¬li. że też mam w sobie coś z lesbijki. No bo rzeczywiście mam. Każdy trochę ma. I co z tego? To wcale nie odstrasza facetów, wręcz przeciwnie, chyba ich nawet kręci. Samotny Jeździec
dwa razy wychodziła za mąż. Zwykle lesbijkom wystarcza je¬den ślub, dla nazwiska. Później dodaje im to prestiżu; być pa¬nią Taką czy Owaką. To niemożliwe! - krzyknęła, wpatrując się w budzik na stole - Już wpół do piątej!
Niebo za oknem błękitniało. Poranny wietrzyk poruszył za¬słonami.
- Jaki dziś dzień?
- Czwartek.
- Czwartek. - Podniosła się. - Mój Boże -jęknęła, siadając ponownie. - To okropne.
Byłem wystarczająco zmęczony, by nie odczuć zaciekawie¬nia. Położyłem się na łóżku i zamknąłem oczy. A jednak mnie to zafrapowało.
- Co takiego okropnego jest w czwartku?
- Nic. Tyle tylko, że nigdy nie pamiętam, kiedy wypada. Widzisz, w czwartki za kwadrans dziewiąta muszę złapać po¬ciąg. Oni tam bardzo przestrzegają pór odwiedzin, więc jak się przyjedzie koło dziesiątej, to zostaje godzina, zanim ci biedacy dostaną lunch. Wyobrażasz sobie? Lunch o jedenastej! Można przyjechać o drugiej i mnie by to bardziej pasowało, ale on woli, żebym tam była rano. Mówi, że poprawia mu to humor na cały dzień. Nie mogę teraz usnąć - powiedziała, szczypiąc się w policzki, żeby wywołać rumieńce. - Nie ma już czasu na sen, wyglądałabym jak suchotniczka i leciałabym z nóg, a to nie byłoby w porządku; dziewczyna nie powinna jechać do Sing Sing z podkrążonymi oczami.
- Zapewne. - Gniew, który poczułem z powodu mojego opo¬wiadania ulotnił się, a ona znów zdołała mnie zafrapować.
- Wszystkie kobiety, które przychodzą na widzenia bardzo chcą wyglądać jak najlepiej i jest to takie wzruszające, takie okropnie miłe. Kobiety wkładają najładniejsze ubrania, nawet te stare i te naprawdę biedne starają się ze wszystkich sił, żeby ładnie wyglądać i ładnie pachnieć; uwielbiam je za to. Uwiel¬biam też dzieci, zwłaszcza kolorowe. To znaczy, dzieci przy¬prowadzane przez żony. Właściwie widok dzieci w takim miej¬scu powinien być smutny, ale nie jest; wszystkie te wstążki we
włosach i wypastowane buciki, jakby szły na lody. Czasami w sali widzeń jest jak na przyjęciu. To wcale nie wygląda jak w filmach, no wiesz, ponure szepty przez kratę. Tam nie ma żadnej kraty, tylko taka lada między więźniami i odwiedzają¬cymi. Mogą na niej stawać dzieci, kiedy chcą się przytulić, a żeby kogoś pocałować albo objąć wystarczy się przechylić na drugą stronę. Najbardziej mi się podoba, że wszyscy tak się tam cieszą na swój widok i mają sobie tyle do opowiedzenia, nigdy się nie nudzą, tylko śmieją się i trzymają za ręce. Potem jest inaczej. Widuję ich w pociągu. Siedzą sobie cichutko i pa¬trzą na rzekę. - Chwyciła pasemko włosów i włożyła do ust, żując z namysłem. - Nie daję ci zasnąć. Spij.
- Wolę słuchać, jak mówisz.
- Wiem, że wolisz. Dlatego właśnie chcę, żebyś zasnął. Bo jak będę dalej gadać, to w końcu opowiem ci o Sallyrn. A to chyba nie byłoby w porządku. - W milczeniu żuła włosy -Nigdy nie bronili mi mówić na ten temat. Nie dosłownie. Za¬bawne. Mógłbyś napisać o tym opowiadanie, wiesz, ze zmie¬nionymi nazwiskami i tak dalej. Słuchaj, Fred - powiedziała sięgając po kolejne jabłko - musisz przysiąc i pocałować się w łokieć...
Być może akrobaci potrafią pocałować się w łokieć. W moim przypadku musiała jej wystarczyć nieudana próba.
- Zresztą - powiedziała z ustami pełnymi jabłka - i tak mo¬żesz o nim przeczytać w gazetach. Nazywa się Sally Tomato i ja mówię w jidysz lepiej, niż on po angielsku, ale to przesłod-ki staruszek, strasznie pobożny. Gdyby nie te złote zęby, wy¬glądałby jak mnich. Mówi, że modli się za mnie co wieczór. Oczywiście, nigdy nie był moim kochankiem. Tak naprawdę, to wcale go nie znałam zanim, poszedł do więzienia. Ale teraz, po tych wszystkich odwiedzinach co czwartek przez siedem miesięcy po prostu za nim przepadam. I pewnie dalej bym go odwiedzała, nawet gdyby mi nie płacił. To jabłko jest zgniłe -powiedziała i cisnęła ogryzek przez okno. - Właściwie znałam go tylko z widzenia. Przychodził do knajpy Joe Bella, tej za rogiem. Nie odzywał się do nikogo, stał tylko przy barze, jak
faceci, którzy mieszkają w hotelach. Zabawnie jest przypomi¬nać go sobie teraz i zdać sobie sprawę, że musiał mnie napraw¬dę dobrze obserwować, bo przecież zaraz po tym, jak poszedł do paki (Joe Beli pokazał mi jego zdjęcie w gazecie. Przemyt. Mafia. Wszystko to lipa, ale dostał pięć lat.), przyszedł tele¬gram od jego prawnika. Prosił o natychmiastowy kontakt w sprawie, która mogła mi przynieść pewne korzyści.
- Myślałaś, że ktoś zostawił ci milion dolarów?
- Wcale nie. Myślałam, że przyszli po pieniądze od Berg-dorfa. Ale postanowiłam zaryzykować i poszłam na spotkanie z prawnikiem (jeśli to w ogóle jest prawnik, w co szczerze wąt¬pię, bo nie ma nawet własnego biura, tylko serwis telefoniczny i zawsze umawia się ze mną w barze szybkiej obsługi Hamburg Heaven. Dlatego jest taki gruby; potrafi zjeść dziesięć hambur¬gerów i dwie porcje lodów i jeszcze cytrynową bezę). Zapytał, czy chciałabym pocieszyć pewnego samotnego staruszka i za¬robić przy tym stówę tygodniowo. Odpowiedziałam, posłuchaj, skarbie, pomyliłeś mnie z inną panną Golightiy, nie jestem pie¬lęgniarką, co to się puszcza na boku. Zresztą honorarium też nie zrobiło na mnie wrażenia, bo tyle mogę zarobić na drob¬nych do toalety: każdy facet z klasą daje pięćdziesiąt dolców, kiedy idę do toalety i jeszcze drugie tyle, jeśli poproszę o pie¬niądze na taksówkę. Ale on mi powiedział, że chodzi o jego klienta Sally'ego Tomato. Powiedział, że kochany stary Sally od dawna wielbił mnie a la distance, więc odwiedzając go co tydzień, zrobiłabym dobry uczynek. Nie mogłam odmówić, to przecież takie romantyczne.
- No, nie wiem. Coś mi się tu nie podoba. Uśmiechnęła się.
- Myślisz, że kłamię?
- Przede wszystkim nie pozwalają każdemu, tak po prostu odwiedzać więźnia.
- Jasne, że nie. Prawdę mówiąc, jest z tym sporo zamiesza¬nia. Udaję jego siostrzenicę.
- I to wszystko? Za godzinę rozmowy tygodniowo płaci ci sto dolarów?
- Nie on, jego prawnik. Pan 0'Shaughnessy wysyła mi pie¬niądze jak tylko przekażę prognozę pogody.
- Czuję, że pakujesz się w niezłą kabałę - powiedziałem i wyłączyłem lampę; jej światło nie było nam potrzebne, wsta¬wał nowy dzień i gołębie gruchały na schodach pożarowych.
- A to czemu? - spytała z powagą.
- Prawo na pewno przewiduje kary za podawanie fałszywej tożsamości. No bo przecież nie jesteś jego siostrzenicą. A o co właściwie chodzi z tą prognozą pogody?
Przysłoniła dłonią ziewnięcie.
- Nic takiego. To po prostu wiadomości, które zostawiam mu na serwisie telefonicznym, żeby pan 0'Shaughnessy wie¬dział, że na pewno tam byłam. Sally mówi mi, co mam przeka¬zać, na przykład, bo ja wiem, „huragan na Kubie", albo „w Pa-lermo pada śnieg". Nie martw się o mnie, skarbie - dodała podchodząc do łóżka. - Radzę sobie sama od dłuższego czasu.
Poranne światło zdawało się na niej załamywać i kiedy przy¬krywała mnie kołdrą, lśniła jak przezroczyste dziecko. Potem położyła się obok mnie.
- Mogę? Chcę tylko przez chwilę odpocząć. Nie mówmy już nic, śpijmy.
Udawałem, że śpię. Starałem się oddychać ciężko i regular¬nie. Dzwony na wieży pobliskiego kościoła wybiły pół godzi¬ny, potem godzinę. O szóstej musnęła moje ramię delikatnym dotykiem, który nie mógłby mnie obudzić.
- Biedny Fred - szepnęła. Miałem wrażenie, że mówi do mnie, ale tak nie było. - Gdzie jesteś, Fred? Tak tu zimno. I wiatr niesie śnieg.
Oparła policzek o moje ramię - ciepły, wilgotny i ciężki.
- Dlaczego płaczesz? Zerwała się z łóżka.
- Na miłość boską! - krzyknęła zmierzając w stronę okna i schodów przeciwpożarowych - nienawidzę wścibstwa!
Następnego dnia, w piątek, znalazłem pod drzwiami prze¬pyszny kosz od Charlesa & Co. z jej wizytówką: Panna Holly Golightiy, w podróży. Na odwrocie niewprawna dłoń nabazgrała krzywym pismem przedszkolaka: Fred, skarbie, dzięki. Prze¬praszam za tamten wieczór. Zachowałeś się jak anioł. Miłłe tendresses - Holly. P.S. Nie będę Cię już nachodzić. Odpisa¬łem: Nachodź mnie koniecznie! i zostawiłem kartkę pod jej drzwiami z tym, na co było mnie stać, czyli bukiecikiem fioł¬ków od ulicznego sprzedawcy. Najwyraźniej jednak postano¬wiła dotrzymać obietnicy, ponieważ rzeczywiście nie kontak¬towała się ze mną i chyba nawet zdobyła się na dorobienie klucza do drzwi frontowych. W każdym razie przestała do mnie dzwonić. Brakowało mi tego. Z upływem dni zacząłem odczu¬wać coś na kształt nieuzasadnionego żalu, jakby zaniedbał mnie bliski przyjaciel. W moje życie zakradła się niepokojąca sa¬motność, ale brakło mi zapału do nawiązania kontaktu ze sta¬rymi znajomymi, którzy przypominali mi teraz dietę bez soli i cukru. W środę myśli o Holly, Sing Sing i Sallyrn Tomato, o świecie, w którym mężczyźni lekką ręką wydają ponad pięć¬dziesiąt dolarów na toaletę opanowały mnie na dobre, nie po¬zwalając pracować. Wieczorem zostawiłem w jej skrzynce wia¬domość: Jutro czwartek. Następny ranek przyniósł nagrodę w postaci liściku nagryzmolonego dziecinnym charakterem pi¬sma: Dzięki, że mi przypomniałeś. Wpadniesz koło szóstej na drinka?.
Odczekałem do dziesięć po szóstej, a potem zmusiłem się do zwlekania jeszcze przez pięć minut.
Drzwi otwarło dziwne indywiduum. Facet pachniał cygara¬mi i wodą kolońską Knize. Paradował w butach na podwyż¬szonych obcasach. Bez tych kilku dodanych centymetrów moż¬na by go było wziąć za Osobę Niskiego Wzrostu. Jego łysa, piegowata głowa była nieforemnie duża, jak u karła. Zdobiła ją para spiczastych, prawdziwie chochlikowatych uszu. Miał oczy pekińczyka, chłodne i lekko wyłupiaste. Z uszu i nosa stercza¬ły mu kępki włosów, szczękę pokrywał popołudniowy zarost, nawet uścisk dłoni wydawał się włochaty.
- Mała bierze prysznic - powiedział wskazując cygarem w stronę, z której dochodził szum wody. Staliśmy (bo nie było na czym usiąść) w pokoju wyglądającym, jakby dopiero co się do niego wprowadzono, można było oczekiwać zapachu mo¬krej farby. Rolę jedynych mebli pełniły walizki i nierozpako-wane skrzynie. Te ostatnie służyły za stoły. Na jednej stały drinki z martini, na drugiej - lampa, podróżne radio skrzynkowe, rudy kot Holly i wazon z żółtymi różami. Ciągnące się wzdłuż całej ściany półki mieściły wszystkiego kilkanaście książek. Od razu spodobał mi się ten pokój i panująca w nim atmosfera tymcza¬sowości.
Mężczyzna odchrząknął.
- Spodziewa się ciebie?
Skinąłem głową cokolwiek niepewnie. Zimnymi oczyma do¬konał na mnie kilku chirurgicznych cięć - badawczych i precy¬zyjnych.
- Przyjdzie tu tłum takich, których nikt nie zapraszał. Od dawna ją znasz?
- Raczej nie.
- Czyli znasz ją od niedawna?
- Mieszkam piętro wyżej. - To chyba wystarczyło, żeby go uspokoić.
- Ten sam rozkład?
- Dużo mniejszy. Strzepnął popiół na podłogę.
- Ale nora. Wierzyć się nie chce. Mała nie wie jak żyć, na¬wet kiedy ma kasę. - W jego głosie pobrzmiewał urywany, me¬taliczny rytm. coś jak dalekopis. - No. co myślisz; jest czy nie jest?
-Kim?
- Blagierką.
- Nie powiedziałbym.
- To się mylisz. Jest. A z drugiej strony masz rację. Nie jest, bo jest szczerą blagierką. Wierzy w te wszystkie brednie, które wygaduje. Nie wybijesz ich jej z głowy. Próbowałem, aż łzy ciekły mi z oczu. Benny Polan, co go wszyscy szanują, też pró-
bował. Chciał się z nią ożenić, ale się nie zgodziła, wydał tysią¬ce na jej psychiatrów. I nawet ten sławny, co to mówi tylko po niemiecku, też spasował. Nie wybijesz jej z głowy tych... -zacisnął pięść, jakby próbował pochwycić coś nieuchwytnego - ... pomysłów. Spróbuj kiedyś. Niech ci opowie coś z tego, w co wierzy. A jednak lubię tę małą - dodał.
- Wszyscy ją lubią, ale wielu jej nie znosi. Lubię ją. To dlatego, że jestem wrażliwy. Trzeba być wrażliwym, żeby ją docenić, trzeba mieć w sobie duszę poety. Ale powiem ci praw¬dę. Możesz stawać dla niej na rzęsach, a ona i tak zrobi cię na szaro. Na przykład, kogo ci dziś przypomina? Dziewczynę, co skończy na dnie butelki z prochami. Widywałem już takie rze¬czy w życiu, ile razy, ale tamte dzieciaki nie były nawet stuk¬nięte. Ona jest stuknięta.
- Ale młoda, l ma przed sobą jeszcze wiele lat młodości.
- Jeśli masz na myśli przyszłość, to znowu się mylisz. Parę lat temu, na zachodnim wybrzeżu, mogło być całkiem inaczej. Zrobiła wrażenie, zaczęli się nią interesować i naprawdę mo¬gła zajść daleko. No, ale jeśli olewa się coś takiego, to już nie ma powrotu. Spytaj Luise Rainer. A przecież Rainer była gwiaz¬dą. Jasne, Holly gwiazdą nie była, nigdy nie wyszła poza fotki reklamowe. Ale to było przed „Historią doktora Wassella". Wte¬dy naprawdę mogła się pokazać. Wiem. bo sam j ą do tego pcha¬łem. - Skierował cygaro na siebie - O. J. Berman.
Spodziewał się, że go poznam, a ja nie miałem zamiaru wy¬prowadzać go z błędu, choć tak naprawdę nigdy o nim nie sły¬szałem. Jak się potem okazało, był agentem hollywoodzkich aktorów.
- Pierwszy ją wypatrzyłem. Na wyścigach w Santa Anita. Włóczyła się tam codziennie. Zainteresowałem się, zawodo¬wo. Okazało się, że była z jakimś dżokejem, nawet mieszkała z tym konusem. Wyraźnie mu powiedziałem: Spadaj! i postra¬szyłem glinami z obyczajówki, przecież mała miała dopiero piętnaście lat. Ale miała też styl, umiała się sprzedać. Nawet w tych grubaśnych okularach, nawet kiedy otwarła usta i za¬częła zasuwać jakąś wsiową gwarą. Z Apallachów, czy z Okla-
homy za chlebem? Pojęcia nie mam. Pewnie nikt się nie dowie, skąd pochodzi. Tak kłamie, że sama już pewnie nie wie. Cały rok męczyliśmy się z jej akcentem. Wreszcie udało nam się, daliśmy jej lekcje francuskiego. Jak nauczyła się naśladować francuski, to i z angielskim jakoś poszło. Chcieliśmy ją przero¬bić na coś w stylu Margaret Sullivan, niechby sobie nawet tro¬chę nawrzucała od czasu do czasu. Interesowali się nią ludzie i to prawdziwe grube ryby, a w dodatku Benny Polan, szano¬wany gość, chciał się z nią ożenić. Czego więcej może chcieć agent? A potem - dup! „Historia doktora Wassella". Kojarzysz film? Cecii B. De Mille, Gary Cooper. Jezus Maria. Naharowa-łem się jak wół, wszystko załatwiłem. Mieli ją wziąć na casting do roli pielęgniarki doktora Wassella. No, jednej z jego pielę¬gniarek. A tu dup! Dzwoni telefon. - Odebrał wyimaginowaną słuchawkę i podniósł ją do ucha.
- Mówi mi „Tu Holly", ja na to „Skarbie, kiepsko cię sły¬chać", a ona mi mówi, że jest w Nowym Jorku. Pytam „Co ty do cholery robisz w Nowym Jorku, przecież jest niedziela i jutro masz przesłuchanie". A ona mi mówi „Jestem w No¬wym Jorku, bo nigdy tu nie byłam". Więc każę jej brać dupę w troki i wracać najbliższym samolotem. A ona mi na to, że nie chce. Pytam „O co ci właściwie chodzi, mała?" Powiedziała, że trzeba chcieć coś robić, żeby to robić dobrze, a ona nie chce. No to pytam „Czego ty chcesz, do diabła?", a ona „Jak sama się dowiem, to od razu dam ci znać". Sam widzisz - ani się obejrzysz, a zrobi cię na szaro.
Rudy kot zeskoczył ze skrzyni i zaczął się łasić o jego nogę. Mój rozmówca uniósł go czubkiem buta i podrzucił, co było z jego strony dość nieludzkie, tyle tylko, że facet chyba nawet nie zauważył kota, tak był skupiony na własnej irytacji.
- Tego właśnie chce? - zapytał, rozrzucając ręce na boki. -Tłumów nieproszonych gości? Życia z napiwków. Zadawania się z hołotą. Żeby mogła wyjść sobie za Rusty'ego Trawlera? I co? Może mam jej za to jeszcze dać medal?
Czekał na odpowiedź, spoglądając złowrogo.
- Przykro mi, ale nie znam go.
- Nie znasz Rusty'ego Trawlera. To tak jakbyś nie znał ma¬łej. Szkoda. - Cmoknął językiem w ogromnej głowie. - My¬ślałem, że może ty masz na nią jakiś wpływ. Że może z nią pogadasz, zanim będzie za późno.
- Sam pan twierdzi, że jest już za późno.
Wydmuchnął kółko z dymu, poczekał, aż się rozwieje, wresz¬cie uśmiechnął się. Ten uśmiech zmienił jego twarz, dodał ła¬godności.
- Jeszcze mógłbym to i owo załatwić. Tak jak ci mówiłem - jego głos zabrzmiał teraz szczerze. - Naprawdę lubię tę małą.
- Co za plotki rozsiewasz, O. J.? - Holly wkroczyła do po¬koju, mniej więcej owinięta ręcznikiem, zostawiając mokre śla¬dy stóp na podłodze.
- Te co zawsze. Że jesteś szurnięta.
- Fred już to wie.
- Ale ty nie wiesz.
- Zapal mi papierosa, skarbie - poprosiła zdejmując czepek pod prysznic i rozrzucając włosy. - Nie ty, O. J. Straszny z ciebie flejtuch, zawsze ślinisz ustnik, jak czarnuchy.
Podniosła kota i umieściła go na swoim ramieniu. Usado¬wił się tam z wyczuciem równowagi ptaka, wplątał łapy w jej włosy, jak w kłębek włóczki. A jednak, mimo tych przyja¬znych wygłupów, był to ponury kot z blizną godną pirata, jednym okiem ślepym od zaćmy, a drugim połyskującym zło¬wrogo.
- O. J. to flejtuch - powtórzyła Holly, przyjmując zapalone¬go przeze mnie papierosa - ale zna mnóstwo numerów telefo¬nów. Jaki jest numer do Davida 0'Selznicka, O. J.?
- Odpuść sobie.
- Wcale nie żartuję, skarbie. Chcę, żebyś do niego zadzwo¬nił i powiedział mu, jaki z Freda geniusz. Napisał całą masę fantastycznych opowiadań. Nie masz się co czerwienić, Fred, to nie ty powiedziałeś, że jesteś geniuszem, tylko ja. No, O. J., jak zrobisz z Freda bogacza?
- Powiedzmy, że najpierw z nim to obgadam.
- Pamiętaj - powiedziała na odchodnym. - Jestem jego agentką. I jeszcze jedno: jak cię zawołam, przyjdź zapiąć mi sukienkę. A jak ktoś będzie pukał - otwórz.
Przyszło mnóstwo ludzi. W ciągu następnego kwadransa mieszkanie zapełniła cała gromada mężczyzn. Kilku z nich mia¬ło na sobie mundury. Wypatrzyłem dwóch oficerów marynarki i jednego pułkownika lotnictwa. Przygniatającą większość sta¬nowili jednak szpakowaci panowie, którym pobór do wojska raczej już nie groził. Poza zaawansowanym wiekiem, goście nie mieli żadnych cech wspólnych i byli sobie najwyraźniej całkowicie obcy. Każdy kolejny przybyły z trudem ukrywał niezadowolenie na widok zgromadzonego towarzystwa. Wy¬glądało na to, że gospodyni rozdawała zaproszenia zataczając się od baru do baru. I pewnie tak było. Jednak gdy minęła już początkowa niechęć, panowie bez trudu przełamali lody. Szcze¬gólną aktywnością w tym względzie wykazywał się O. J. Ber-man, który z zapałem zajął się resztą towarzystwa, byle tylko uniknąć rozmów na temat mojej przyszłej kariery w Hollywo¬od. Stałem więc, zdany na siebie obok półek z książkami. Po¬nad połowa z nich dotyczyła koni, reszta była o baseballu. Mar¬kowanie zainteresowania lekturą książki „Konie wyścigowe i jak je rozróżniać" dało mi sposobność bliższego przyjrzenia się przyjaciołom Holly.
Jeden z nich wyraźnie odcinał się od reszty. Przypominał dziecko w średnim wieku, które nigdy nie pozbyło się typowo dziecinnej pulchności, aczkolwiek jakiemuś zdolnemu kraw¬cowi prawie udało się zamaskować krągłość pośladków, jakby stworzonych do klapsów. W jego ciele nie było widać ani jed¬nej kości. Miał pyzatą twarz o delikatnych, drobnych rysach i niewinnym wyrazie. Wyglądał jakby dopiero się urodził, a chwilę potem rozciągnął, przy czym jego skóra pozostała gład¬ka, niczym nadmuchany balon, a usta, chociaż gotowe do wy¬buchów wrzasku i napadów wściekłości, były słodko, kapry¬śnie wydęte. Jednak to nie wygląd wyróżniał go najbardziej spośród pozostałych gości - dobrze zakonserwowane nowo¬rodki nie są aż taką rzadkością. W oczy rzucał się przede wszyst-
kim jego sposób bycia. Zachowywał się jak gospodarzJak gwiaz¬da przyjęcia, jak mchliwa ośmiornica. Robił drinki z martini, przedstawiał sobie gości, zajmował się gramofonem. Trzeba jed¬nak przyznać, że większość jego działań dyktowała gospodyni:
„Rusty, czy mógłbyś...?", „Rusty, czy zechciałbyś...?" Jeśli był w niej zakochany, to całkiem nieźle udawało mu się panować nad zazdrością - zazdrosny mężczyzna z pewnością straciłby kontrolę nad sobą na widok zachowania Holly, która krążyła po pokoju z kotem na ramieniu, poprawiając niezliczone krawaty lub strzepując pył z klap garniturów, na przykład dość dokładnie wypolerowała jeden z medali pułkownika lotnictwa.
Mężczyzna-dziecko nazywał się Rutherfurd („Rusty") Traw¬ler. W 1908 roku stracił oboje rodziców - ojciec padł ofiarą anarchisty, a matka - ofiarą szoku, to podwójne nieszczęście sprawiło, że w wieku pięciu lat Rusty stał się nagle sierotą, milionerem i bardzo sławną postacią. Od tego czasu często go¬ścił na łamach plotkarskich czasopism, a jego popularność osią¬gnęła apogeum, gdy jako nastolatek doprowadził do areszto¬wania swego ojca chrzestnego i prawnego opiekuna w jednej osobie pod zarzutem sodomii. Potem kolejne śluby i rozwody zapewniły mu stałą uwagę brukowców. Jego pierwsza żona po otrzymaniu alimentów przyłączyła się do konkurentów Mię¬dzynarodowego Ruchu Pokojowego. Po drugiej wszelki słuch zaginął, za to trzecia pozwała go do sądu stanowego w Nowym Jorku, wspierając się potężną ilością dowodów i zeznań. Z ostat¬nią panią Trawler rozwiódł się sam, ponieważ wedle oficjalne¬go oświadczenia prasowego, wszczęła bunt na pokładzie jego jachtu, wskutek czego Rusty'ego wysadzono na wyspach Dry Tortugas. Od tego czasu pozostawał kawalerem, choć tuż przed wojną oświadczył się ponoć Unity Mitford'. Ściślej mówiąc. plotka głosiła, iż zaproponował, że ją poślubi, gdyby Hitler tego nie zrobił. Z tego powodu prasa określała go często mianem nazisty. Fakt, że Rusty uczęszczał na wiece faszystów w Yor-kville, przyczynił się zapewne do ugruntowania tej opinii.
' Unity Mitford - brytyjska arystokratka, która mocno zaangażowała się w ruch nazistowski, posądzano ja nawet o romans z Hitlerem.
Nie dowiedziałem się tych rewelacji od żadnej z osób obec¬nych na przyjęciu. Znalazłem je sam w „Przewodniku po base¬ballu", kolejnej pozycji z półki Holly, którą najwidoczniej wy¬korzystywała jako album na wycinki. Pomiędzy kartkami tkwiły zdjęcia i artykuły wycięte z prasy bulwarowej. Rusty Trawler i Holly Golightiy na premierze „Dotyku Wenus". Holly pode¬szła od tyłu i przyłapała mnie na czytaniu wycinka Panna Hol-lv Golightiy z Bostonu umila dni złotemu Rusty 'emu Trawlero¬wi.
- Podziwiasz moją prasę, czy jesteś fanem baseballa? - za¬pytała, poprawiając okulary i zerkając mi przez ramię. Odpowiedziałem jej pytaniem na pytanie.
- Jaka jest prognoza pogody na ten tydzień?
Mrugnęła do mnie, ale bez uśmiechu: to było ostrzeżenie.
- Uwielbiam konie, za to baseballa nie znoszę - oświadczy¬ła i coś w tonie jej głosu kazało mi zapomnieć o Sallyrn Toma-to. - Nie cierpię, jak mówią o tym w radio, ale muszę słuchać, to część moich badań. Mało jest tematów, na które potrafią roz¬mawiać mężczyźni. Jeśli facet nie lubi baseballa, to na pewno interesuje się końmi, a jeśli nie lubi również koni, to mam pro¬blem, bo nie lubi dziewczyn. Jak ci idzie z O. J.?
- Rozstaliśmy się za porozumieniem stron.
- Uwierz mi, taka okazja nie zdarza się co dzień.
- Wierzę ci. Ale co takiego ja mogę mu zaproponować, żeby zinterpretował to jako okazję?
- Idź tam i wmów mu, że wcale nie wygląda komicznie. -Nie dawała za wygraną. - Fred, on naprawdę może ci pomóc.
- Słyszałem, że ty akurat nie okazałaś mu przesadnej wdzięczności za pomoc - powiedziałem, a ponieważ spojrzała na mnie pytająco, wyjaśniłem - „Historia doktora Wassella".
- Ciągle ma mi za złe? - zapytała i rzuciła ciepłe spojrzenie w stronę Bermana. - Właściwie ma rację, powinnam mieć wy¬rzuty sumienia. I to wcale nie dlatego, że miałam szansę dostać tę rolę i byłabym w niej dobra. Nigdy bym jej nie dostała, poza tym zupełnie się do niej nie nadawałam. Ale wyrzuty sumienia mam chyba dlatego, że pozwoliłam mu w to uwierzyć, chociaż
sama nie wierzyłam ani trochę. Grałam na czas, żeby się trochę podszkolić: dobrze wiedziałem, że nigdy nie będę gwiazdą fil¬mową. To za trudne, a jeżeli jesteś do tego inteligentny, robi się żenujące. Mnie brakuje kompleksów; ludziom wydaje się, że gwiazdy filmowe to wielkie osobowości, a tymczasem w tym wszystkim chodzi o to, żeby nie mieć żadnej osobowości. Pew¬nie, że nie miałabym nic przeciwko temu, by stać się bogatą i sławną. Bardzo chcę być bogata i sławna i kiedyś się tym zajmę, ale zamierzam też zachować osobowość. Chcę być sobą. kiedy któregoś pięknego ranka wstanę i zjem śniadanie u Tiffa-ny'ego'. Nie masz kieliszka. - Nagle zwróciła uwagę na moje puste dłonie. - Rusty! Przynieś mojemu przyjacielowi drinka! Wciąż tuliła do siebie kota.
- Biedny przybłęda - powiedziała, głaszcząc go po łebku. -Biedny bezimienny przybłęda. To trochę uciążliwe, że nie ma imienia. Ale nie mam prawa dawać mu imienia, musi pocze¬kać, aż będzie do kogoś należał. My dwoje po prostu spotkali¬śmy się kiedyś nad rzeką i wcale do siebie nie należymy. On jest zupełnie niezależny i ja też. Nie chcę niczego mieć, dopóki nie znajdę takiego miejsca, w którym ja i otoczenie będziemy do siebie pasować. Nie wiem jeszcze, gdzie to jest, ale wiem, jak tam będzie.
- Uśmiechnęła się i postawiła kota na podłodze. - Jak u Tiffany'ego. Biżuterię mam gdzieś. Brylanty - owszem, ow¬szem. Ale noszenie ich przed czterdziestką to bezguście, a na¬wet potem trzeba z nimi uważać. Tylko na stars2ych paniach wyglądają naprawdę dobrze. Taka Maria Ouspenska2 - tylko zmarszczki i kości, siwe włosy i brylanty. Też chciałabym kie¬dyś tak wyglądać. Ale nie dlatego mam fioła na punkcie Tiffa-ny'ego. Wiesz, jak to jest, kiedy ma się prawdziwe doły?
- Chodzi ci o chandrę?
Tiffany -jeden z najsłynniejszych i najbardziej wykwintnych salonów ju¬bilerskich w Nowym Jorku.
Maria Ouspenska/Ouspenskaya (1876-1949) - aktorka amerykańska rosyj¬skiego pochodzenia, jedna z najpopularniejszych aktorek charakterystycz¬nych w przedwojennym kinie amerykańskim.
- Nie - odparła powoli. - Chandrę masz, kiedy pada, albo kiedy przytyjesz parę kilo. Jesteś po prostu przygnębiony i tyle. Prawdziwe doły to coś strasznego. Czujesz lęk, zlewa cię zim¬ny pot i nie wiesz nawet, czego się boisz. Wiesz, że zaraz zda¬rzy się coś strasznego, ale nie wiesz co. Miewasz takie uczu¬cie?
- Dosyć często. Niemcy nazywają to angst.
- Angst? Może być. Jak sobie z tym radzisz?
- Zwykle pomaga mi drink.
- Próbowałam tego. Próbowałam też aspiryny. Rusty uwa¬ża, że powinnam palić marihuanę, paliłam ją nawet przez jakiś czas, ale miałam po niej tylko głupawkę. Wreszcie odkryłam, co mi najbardziej pomaga: muszę wsiąść do taksówki i poje¬chać do Tiffany'ego. Tam od razu się uspokajam, to takie ciche i dostojne miejsce. U Tiffany'ego nic ci nie grozi, nie ze strony tych uprzejmych sprzedawców w eleganckich garniturach i cu¬downego zapachu srebra i portfeli z wężowej skóry. Jeśli uda mi się znaleźć miejsce, gdzie będę się czuła jak u Tiffany'ego, kupię meble i nadam kotu imię. Wymyśliłam sobie, że po woj¬nie Fred i ja... - nasunęła ciemne okulary, spoza których spoj¬rzenie wielobarwnych, szaro-niebiesko-zielonych oczu nabra¬ło ostrości. - Byłam kiedyś w Meksyku. Wspaniały kraj na hodowlę koni. Wypatrzyłam już takie miejsce nad morzem. Fred ma dobrą rękę do koni.
Nadciągnął Rusty Trawler z kieliszkiem martini. Wręczył mi drinka, nie spojrzawszy nawet w moim kierunku.
- Jestem głodny - oświadczył rozkapryszonym dziecinnym głosem pasującym do całej jego sylwetki. W głosie tym po¬brzmiewała pretensja do Holly. - Jest już wpół do ósmej, a ja jestem głodny. Wiesz przecież, co mówił lekarz.
- Tak, Rusty. Wiem, co mówił lekarz.
- No to kończ już. Chodźmy stąd.
- Zachowuj się grzecznie, Rusty - mówiła łagodnie, ale to¬nem guwernantki karcącej dziecko, co sprawiło Rusty'emu wyraźną przyjemność. Na jego twarzy wykwit! dziwny rumie¬niec rozkoszy, może wdzięczności.
- Nie lubisz mnie - poskarżył się, jakby byli sami.
- Nikt nie lubi niegrzecznych chłopców.
Najwyraźniej powiedziała coś, co chciał usłyszeć; słowa Holly uspokoiły go i podekscytowały. Jednak kontynuował roz¬mowę, jak dobrze znany rytuał.
- Kochasz mnie? Poklepała go po ramieniu.
- Zajmij się swoimi obowiązkami, Rusty. Kiedy będę goto¬wa, pójdziemy gdzie tylko zechcesz.
- Do Chinatown?
- Ale wybij sobie z głowy żeberka w sosie słodko-kwa-śnym. Wiesz, co mówił lekarz.
Usatysfakcjonowany Rusty podreptał z powrotem do swo¬ich obowiązków, a ja nie mogłem oprzeć się pokusie zadania jej pytania, na które nie odpowiedziała.
- Kochasz go?
- Mówiłam ci już: każdego można pokochać. Poza tym Ru¬sty miał parszywe dzieciństwo.
- To dlaczego nie chce dorosnąć?
- Rusz głową. Nie widzisz, że Rusty czuje się bezpieczniej w pieluchach niż w spódnicy? A to dla niego naprawdę najlep¬szy wybór, chociaż jest strasznie drażliwy na tym punkcie. Kie¬dyś próbował zadźgać mnie nożem od masła, bo poradziłam mu, żeby wydoroślał, ustatkował się i założył rodzinę z jakimś miłym, opiekuńczym kierowcą ciężarówki. Na razie muszę się nim zajmować. To nie takie złe, Rusty jest nieszkodliwy, wy¬daje mu się, że kobiety to lalki, dosłownie.
- Dzięki Bogu.
- Wcale bym mu nie dziękowała, gdyby wszyscy mężczyź¬ni tak myśleli
- Dzięki Bogu, że nie masz zamiaru za niego wychodzić. Holly uniosła brew.
- Nawiasem mówiąc, nie będę udawać, że nie wiem, jaki jest bogaty. A ziemia, nawet w Meksyku, kosztuje. Dobrze -dodała, popychając mnie w stronę gości. - Złapmy teraz O. J.'a.
Nie ruszyłem się z miejsca, próbując wymyślić coś, co by ją zatrzymało. Wreszcie wpadłem na pomysł.
- Dlaczego Wpodróży^
- Na mojej wizytówce? - spytała zdezorientowana. - Uwa¬żasz, że to zabawne?
- Nie zabawne, raczej prowokacyjne. Wzruszyła ramionami.
- A skąd mam wiedzieć, gdzie będę mieszkać jutro? Dlate¬go kazałam im napisać W podróży. Zresztą, te wizytówki to pieniądze wyrzucone w błoto. Ale czułam, że powinnam coś tam kupić. Są od Tiffany'ego. - Sięgnęła po moje martini, któ¬rego nawet nie tknąłem. Wypiła je dwoma haustami i wzięła mnie za rękę. - No, nie stój tu jak kołek. Masz się zaprzyjaźnić z O. J.'em.
Przeszkodziło nam zamieszanie przy drzwiach. Do miesz¬kania wpadła jak przeciąg młoda kobieta, powiewająca apasz¬kami i pobrzękująca biżuterią.
- H-H-Holly! - krzyknęła, kiwając palcem wskazującym. -T-t-ty wredna e-e-egoistko! Chcesz sama zgarnąć t-t-tych wszystkich p-p-przystojniaków?
Miała dobrze ponad sześć stóp i była wyższa od większości obecnych mężczyzn. Panowie natychmiast się wyprostowali i wciągnęli brzuchy: każdy starał się dorównać jej wzrostem.
- Co ty tu robisz? - zapytała Holly z ustami zaciśniętymi w linijkę.
- Nic takiego, z-z-złotko. Miałam na górze sesję z Yunio-shim. Do świątecznego wydania Ba-ba-zaaru. Gniewasz się. z-z-złotko? - spytała z szerokim uśmiechem. - A w-w-wy chłop¬cy? Gniewacie się, że w-w-wpadłam na wasze p-p-przyjęcie?
Rusty Trawler zachichotał. Ścisnął ją za rękę, jakby podzi¬wiał biceps, i zaproponował drinka.
- Bardzo chętnie - odparła. - Daj mi b-b-burbona.
- Nie ma burbona - oznajmiła Holly, na co pułkownik lot¬nictwa zaoferował, że pobiegnie do sklepu i kupi butelkę.
- O, nie róbcie sobie k-k-kłopotu. Wystarczy mi c-c-cola. Holly, złotko - zwróciła się do gospodyni, stukając ją w ramię
- nie przejmuj się mną ani trochę. Sama się wszystkim przed¬stawię.
Pochyliła się w stronę O. J. Bermana, który jak większość niskich mężczyzn w obecności wysokich kobiet, miał na twa¬rzy wyraz rozmarzenia.
- Jestem Mag W-w-wildwood z W-w-wildwood w Arkan¬sas. Z krainy wzgórz.
Cała scena przypominała taniec, bo Berman wykonywał ja¬kiś skomplikowany układ kroków, próbując nie dopuścić ry¬wali do Mag. Szybko jednak stracił ją na rzecz kwartetu innych gości, pochłaniających jąkanie i dowcipy panny Wildwood ni¬czym gołębie popcom. Mag święciła wyraźny tryumf dzięki swojej brzydocie, paradoksalnie bardziej pociągającej od uro¬dy. Zamiast skrzętnie zastosować metody maskowania niedo¬statków i starannego upiększania, podkreślała swoje wady, jaw¬nie obnosząc defekty, czyniła z nich ozdobę. Chwiała się na wysokich obcasach akcentujących jej wzrost, obcisły gorset sugerował, że mogłaby iść na plażę w samych kąpielówkach, a spięte z tyłu włosy podkreślały charakterystyczną dla mode¬lek chudość zagłodzonej twarzy. Nawet jąkanie - naturalne, choć nieco przesadzone - działało na jej korzyść. Było właści¬wie majstersztykiem, bo nadawało posmak oryginalności wy¬powiadanym przez Mag banałom i na przekór jej wzrostowi | oraz pewności siebie wzbudzało w słuchaczach płci męskiej | instynkt opiekuńczy. O. J. Berman na przykład tak się zasłu¬chał, że trzeba było go walnąć w plecy, kiedy Mag zapytała: • „Czy ktoś może mi p-p-powiedzieć, gdzie jest k-k-kibel?". a potem zaproponował, że ją tam zaprowadzi.
- To nie będzie konieczne - stwierdziła Holly. - Mag już tu była. Wie, gdzie jest.
Opróżniała popielniczki, a po wyjściu Mag opróżniła kolej¬ną, potem powiedziała, czy raczej westchnęła:
- To naprawdę bardzo smutne - przerwała na chwilę, spraw- | dzając, w ilu oczach pojawi się ciekawość. Wynik zadowolił ją, więc kontynuowała -1 takie zagadkowe. Można by się spo¬dziewać, że będzie się bardziej rzucać w oczy. Ale przecież
wygląda zdrowo. Tak... hmm, czysto. Nie sądzicie - zapytała z troską, rzucając pytanie w przestrzeń - nie sądzicie, że wy¬gląda na zdrową?
Ktoś odkaszlnął, parę osób głośno przełknęło ślinę. Oficer marynarki, który trzymał drinka Mag, odstawił go na półkę.
- Z drugiej strony - ciągnęła Holly - podobno wiele dziew¬cząt z Południa cierpi na tę samą przypadłość. Wzdrygnęła się lekko i poszła do kuchni po lód. Wróciwszy do pokoju, Mag nie potrafiła zrozumieć przy¬czyny nagłego ochłodzenia atmosfery wokół siebie. Rozmowy przypominały mokre kłody drewna; dymiły, ale ognia nie było. Co gorsza, ludzie zaczęli wychodzić, nie prosząc o jej numer telefonu. Pułkownik lotnictwa zdezerterował niepostrzeżenie, kiedy odwróciła się na moment - to była kropla, która przelała czarę goryczy: wcześniej zaprosił ją bowiem na kolację. Gniew ją zaślepił, a ponieważ gin działa na wszelkie pozory tak, jak łzy na tusz do rzęs, cała atrakcyjność panny Wildwood natych¬miast znikła. Mag zaczęła wyżywać się na wszystkich. Zwy¬myślała gospodynię od degeneratek z Hollywood. Wyzwała na pojedynek pięćdziesięcioletniego mężczyznę. Powiedziała Ber-manowi, że Hitler ma rację. Podnieciła Rusty'ego Trawlera, zapędzając go w kąt pokoju.
- Wiesz, co się z tobą stanie? - zapytała bez śladu jąkania. -Zaciągnę cię do zoo i rzucę na pożarcie jakom.
Rusty wyraźnie miał na to ochotę, ale czekało go rozczaro¬wanie, ponieważ Mag osunęła się na podłogę i zaczęła coś nu¬cić pod nosem.
- Straszna z ciebie nudziara. Wstawaj - zażądała Holly, na¬ciągając rękawiczki. Reszta gości czekała już w drzwiach. Nu¬dziara ani drgnęła, więc Holly rzuciła mi błagalne spojrzenie. -Fred, będziesz aniołem? Zapakuj ją do taksówki. Mieszka w hotelu Winslow.
- Już nie. Barbizon, centrala Regent 4-5700. Proście Mag Wildwood.
- Fred, jesteś aniołem.
Wszyscy wyszli. Perspektywa umieszczenia amazonki w taksówce usunęła resztki urazy jaką czułem. Ale problem sam się rozwiązał. Mag z własnej inicjatywy stanęła na równe nogi i spojrzała w dół na mnie z chwiejną wyższością.
- Chodźmy do „Storka". Może wylosujemy szczęśliwy ba¬lonik - powiedziała, po czym zwaliła się na podłogę jak ścięty dąb. W pierwszym odruchu chciałem pobiec po lekarza. Spraw¬dziłem jednak jej puls i oddech - były regularne. Mag po pro¬stu zasnęła. Wetknąłem poduszkę pod jej głowę i zostawiłem samą, by mogła rozkoszować się drzemką.
Po południu następnego dnia wpadłem na Holly na scho¬dach.
- Słuchaj - powiedziała, przechodząc koło mnie w pośpie¬chu, z pakunkiem z apteki. - Ona chyba dostanie zapalenia płuc. I ma kaca giganta. A do tego koszmarne doły.
Wywnioskowałem z tego, że Mag Wildwood nadal przeby¬wa w jej mieszkaniu, ale nie miałem nawet czasu, żeby zapytać Holly o powody tego zaskakującego współczucia. Przez week¬end wszystko zrobiło się jeszcze bardziej tajemnicze. Najpierw do moich drzwi zapukał przez pomyłkę jakiś Latynos poszu¬kujący panny Wildwood. Wyprowadzanie go z błędu zaję
|
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez piorun dnia Nie 0:19, 13 Sty 2008, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
wiwaszka
Dołączył: 10 Mar 2008
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany:
Czw 18:33, 13 Mar 2008 |
|
Miło wiedzieć, że tak dużo osób lubi fantastykę.Dzisiaj po raz kolejny zabrałem si,ę za pisanie własnego opowiadania a oto prolog
Ta historia zaczęła się w czasach gdy ludzie poznali potęgę magii.
Wtedy też zaczęto tworzyć pierwsze bronie ze stali.
Legendy głoszą, że już miliony lat wcześniej istniał lud, który zdołał zgłębić tajniki wspaniałej sztuki magicznej. Ludzie ci zwani pramagami mieszkali na wyspie oddalonej o 1000mil od kontynentu Sati.
Pewnego razu chłopiec imieniem Terkanol wyruszył na poszukiwanie pramagów i został uczniem jednego z nich. Teraz jest moim mistrzem.
Nazywam się Lukas. Niedługo skończę pierwszy etap nauki i wyruszę w świat by przez 2 lata wieść pustelniczy żywot. Przez ten czas mam pomagać ludzią pod imieniem Pan świtu.
Mam talent nie :-p
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Viltharis
Naczelnik
Dołączył: 29 Lis 2005
Posty: 3626
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 45 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa Płeć:
|
Wysłany:
Pią 20:09, 14 Mar 2008 |
|
Po pierwsze musisz popracować nad interpunkcją i ortografią, a poza tym - stylistyka!
|
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001/3 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|