Forum Karczma "U Cesarza" Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 [Opowiadanie] Bez tytułu (chwilowo) Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Poll :: Daj ocenke!

Odjazdowe! Gites majones! Super!
50%
 50%  [ 1 ]
Da się przeczytać!
50%
 50%  [ 1 ]
Dno!
0%
 0%  [ 0 ]
Wszystkich Głosów : 2


Autor Wiadomość
Virasub



Dołączył: 15 Lut 2010
Posty: 1 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 11:56, 15 Lut 2010 Powrót do góry

Prolog

Dawno, dawno temu.. Właściwie nie tak dawno, czas ten jest przeszłością i przyszłością jednocześnie. Losy Ziemi to jedna pętla czasowa. Starając się, aby było lepiej w przyszłości, możemy przy następnej próbie żyć w tym świecie, jaki go zastaliśmy. Ale, niestety, ludzie to bardzo dziwne stworzenia. Tacy mądrzy, a jednak taki głupi. Dochodzi do sporów religijnych – Ziemia została podzielona na cztery państwa – chrześcijan, muzułmanów, religie wschodu i wszystkie inne, które muszą się trzymać razem aby nie zginąć. Degradują swoje środowisko życia, nie troszcząc się co będzie potem – po śmierci albo się idzie do „innego świata”, albo nigdzie. Po każdym następnym obrocie pętli, jest dużo gorzej, a wszystko to dzieje się z powodu właśnie ludzi. Dobrze, powróćmy do opowiadania. Tak więc – w odległym, bardzo odległym czasie, w przyszłości lub przeszłości, ludzie zniszczyli Ziemię doszczętnie. Zebrana Rada Bogów postanowiła ukrócić ich żywot, za zbyt wysokie zagrożenie powodowane przez nich. Wszyscy przedstawiciele ras byli przeciw. Dlaczego? Ludzi jest wiele, nie można ich osądzać jednostkowo. Na sam koniec, 99% populacji ludzkiej, zostało osądzonych z wyrokiem kary śmierci.
Po wielu latach, kontynent został tylko jeden – Bipkall – z wieloma krainami. Życie sielankowe, lecz nie zawsze. Czasami przydarzą się napady orków lub ogrów na inne rasy, czasami ktoś zdradzi swoje stowarzyszenie, czasami ktoś (najczęściej człowiek) będzie pragnął zawładnąć Bipkallem.
Lecz na zachodzie zaczyna się szerzyć zło. Ludzie sprzymierzeni z Zgromadzeniem O – orkowie i ogry – zaczynają wytaczać coraz silniejsze wojska na swoich sąsiadów. Z jednej z tych krain wyrusza z wiadomościami niecierpiącymi zwłoki do swojej ojczyzny pewien pieszy wędrowiec.

Rozdział I: Virasub

Przez rozległe, równinne, ostnicowe stepy na terenie krainy Kythong chyżo sunął barczysty wojownik. Nie miał ani konia, ani bagażu, co jest niespotykane w tych odludnych stronach. Na plecach przy solidnie wykonanym, skórzanym kołczanie nosił długi, cisowy łuk. Miał tylko jedną strzałę.
Był niski, ale dobrze zbudowany, miał długie, związane w kucyk czarne włosy, rozczochraną brodę, a na policzkach żarzył się ból. Nad lewym okiem posiadał świeżą, prostą ranę, jednak nie sączyła się z niej krew. Nos miał chudy, spiczasty, lekko garbaty. Wyschłe usta z dumą wychylały się, jakby chciały złapać niewidoczne cząstki wody.
Ubrany był w wynędzniałe, krótkie spodnie, na jego piersiach spoczywała skórzana kurtka z wieloma łatami, które zakrywały jej pierwotną warstwę. Jako buty miał dwa kawałki stwardniałej skóry przywiązanie wbijającymi się do skóry, ostrymi rzemieniami.
Niebo wskazywało na Midac-Doon – Środek Dnia – słońce było właśnie w zenicie, ogrzewając gorącymi promieniami wszystko wokół. Sępy lawirując przecinały powietrze przy piechurze, jakby chcąc go zastraszyć. Wiedziały o tym, że nie obędzie się bez ofiar.
Na błękitnym nieboskłonie nie było żadnej chmurki oprócz jednej, małej, o kształcie cygara – nie było jednak ona normalna. Od niej pięły się w górę różnokolorowe nici. Było to zjawisko, które według miejscowych mitów wywoływało boga Rean – boga wiatru.
Przed pieszym lśniło pasmo gór zwane Merralnd, które oddzielało krainę Kythong i Lipolite. Między tymi górami znajdowały się obozy wojenne ogrów, stworów zaprzyjaźnionych z orkami. Była to przyjaźń dla rozbojów.
Odwrócił się i popatrzył na horyzont. Za nim galopowało trzech jeźdźców. Byli oni orkami, strasznymi, bezdusznymi stworami z wschodniej, pustynnej krainy Bonburgh. Wytrwali w długich bojach bez kropli wody, zdawali się mieć miażdżącą przewagę nad samotnym wędrowcem.
Jednakże, nawet największy heros, musi się liczyć z nawet najmniejszym niebezpieczeństwem. Orkowie Bonburgh'scy byli najbardziej wojowniczymi spośród wszystkich podgatunków, zawsze szukali zwady, bójki, ale rozumu nie można było im pozazdrościć.
Byli średniego wzrostu, na bardzo muskularnej posturze ciała spoczywały brunatne włosy, ubrani na sposób swojego rodu w czarne sandały, zielone spodnie z wytrawionej skóry łosia, a za okrycie klatki piersiowej porośniętej naprawdę bujnymi włosami, służył kawałek lekko wygarbowanego materiału.
Brzydkie, spiczaste, wielkie uszy, nos straszliwie gruby, szeroki prawie jak usta mogłyby przerazić niejednego śmiałka, który stanąłby z nimi do walki. Naprawdę bujne owłosienie, wyglądało niepodobnie co do stworów poruszających się na dwóch nogach i tak bardzo rozwiniętych technologicznie. Ich konie miały brązową grzywę, a charakterystyczną ich cechą była żółta plama między oczami.
Dookoła ich przeważały żółte, uschnięte trawy, wysokości około 4 stóp, czyli wysokości oczów gremlina, Ale na ukrycie się w trawie nie był taki głupi. Jego przeciwnicy mają bowiem znakomity węch i słuch, co przekłada się na lekką ich ślepotę, ale te dwa wyostrzone zmysły, są lepsze od braku ślepoty. Śledzili swoją ofiarę używając węchu.
Na ostnicowym stepie, rzadko znajdują się tak wysokie trawy. Na większości trawa rośnie do wysokości 2-3 stop. Ziemia była popękana od wyschniętej wody, która prawdopodobnie ostatnio nawiedziła ten teren kilkanaście księżyców temu. Było bardzo ciepło, około 164 stopni Dilkera.
W tym świecie, powszechnie używany jest termin księżyce, oznaczającego pełnie jednego z dwóch księżyców, które następują co około 18 dni. Tak samo, stopnie Dilkera, są przejętymi po ludziach, stopniami Celsjusza. Aby przeliczyć 164 stopnie Dila (tak też mówiono) na stopnie Celsjusza, wystarczy podzielić je przez trzy i odwrotnie. Tak więc temperatura wynosiła 54,3 stopni ludzkich.
Dilker, elficki filozof, matematyk, językoznawca, rzemieślnik i czarodziej, był najbardziej szanowanym stworem wzdłuż całego Bipkallu – kontynentu zamieszkiwanego przez elfów, krasnoludów, gremlinów, goblinów, orków, ogrów i innych zwierząt, a także ludzi, którzy pragnęli uczynić ten świat lepszym. Większość tych stworów żyła w pokoju z naturą, szanowała ją, ale orkowie i ogrowie – jedna prawie rodzina – po swoich obozowiskach zostawiali zupełnie inny teren, niż ten, jaki go zastali.
Ścigane stworzenie nazywało się Verisab. Był gremlinem znad rzeki Waiin-Rauer, zwanej przez ludzi Wartka Rzeka. Obok tej rzeki, znajdowała się najbardziej sielska wioska, w której każda chwila była błoga, gdzie każdy kto lubił dobrą zabawę, pogawędki, spokój, śpiew lub inne mniej lub bardziej przyjemne rzeczy, mógł poczuć się jak w raju.
Kraina nad tą rzeką, nazywała się Meralthar – Spokojne Miejsce. Gremliny, mieszkańcy tych ziem, byli bardzo przyjaźnie nastawieni, aczkolwiek ten, który z nimi by zadarł, musiałby się liczyć ze strasznym pościgiem. Byli oni wyćwiczeni w bojach, działali bardziej sprytem niż brutalną siła, jaką władali orkowie.
Piechur sapnął. Swoim wzorkiem właśnie objął największy kanion, w którym nadal płynęła rzeka. Chociaż nie wartka ani duża, była najlepszym źródłem wody pitnej w promieniu 40 mil. To nagłe spotkanie, dodało mu sił. Przystanął na chwilę, aby zachwycić się pięknem świata. Kanion zwany Ceria-Kaua – Żywy Kanion – był naprawdę pięknym, tajemniczym miejscem. Oazą w tych suchych stepach. Gdzieniegdzie można było zobaczyć kałuże, zasilane wodami artyzejskimi. Las, jedyny cień od długiej drogi, wydawał się mu naprawdę błogim miejscem, gdzie mógłby spędzić resztę swojego długiego jeszcze życia. Ten kanion nie był piaszczysty, po jego zboczach porastała krótka, na 1 stopę wysoka, trawa, a w lasku pięły się w górę wysokie drzewa kokosowe.
Verisab szybko, acz majestatycznym krokiem władcy zaczął maszerować w kierunku lasku, znajdującego się pół mili od niego. Jeźdźcy zbliżyli się o ponad połowę dystansu. Po chwili był już w lesie, błądził, szukając rzeczki. Znalazł ją, i czym prędzej zaspokoił swoje pragnienie. Poczuł natychmiastowy przypływ sił. Dodało mu to otuchy i woli walki.
Stepujące konie było już głośno słychać. Podróżnik przeraził się, nie wiedząc gdzie w tej głuszy się ukryć, bowiem drzewa były tak wysokie i tak proste, że wdrapywanie się na nie, nie tylko ze względu na krótkie nogi gremlina, było karkołomnym wyczynem.
Wrogowie Virasuba byli już nad strumykiem, w tym samym miejscu, co on przed chwilą. Zaczęli się rozglądać w lewo i prawo, tudzież ślady urywały się w tym miejscu.
- Co się z nim stało? - zapytał w języku orków szpetny stwór, którego za samą twarz powinno się wstawić na dożywocie na Allri-Dohm.
- Może wdrapał się na drzewo? Pełno ich tutaj.. - odpowiedział mu inny ork, prawie zakrzykując cały las.
- Cisza. Przecież on tu jest i nas słyszy. Po twoich krzykach nie dziwiłbym się gdyby ktoś z nas dostał strzałą w serce. Nie zapominajcie, że jest z niego dobry strzelec. W Bonther, swoim mistrzowskim strzałem zabił natychmiastowo jednego z naszych, a drugi umarł w straszliwych męczarniach następnego dnia. - lekkim głosem jak muskający po plecach wiatr przemówił kolejny, majestatycznie wypinając się i z pogardą patrząc na swoich współtowarzyszy.
- Wy dwaj posuwajcie się wzdłuż rzeki, ja poszukam w tym gaju – kontynuował, wskazując na teren dookoła siebie.
Gremlin dopiero teraz zobaczył uzbrojenie tych stworów. Przy pasku posiadali obosieczny krótki miecz, dowódca dodatkowo pozłacany, woreczki na różne, potrzebne drobiazgi, dwa oszczepy oraz wielką tarczę, okuwaną metalem. Wódz posiadał także kolczugę, co wskazywało na jego wysoki szacunek wśród współplemieńców.
Po chwili rozłączyli się. Gremlin postanowił najpierw zabić dowódcę, potem wprowadzić w zasadzkę jego towarzyszy. Na jego szczęście, żaden z orków nie wywęszył go – bowiem roślina Esstrau Morea, rosnąca tutaj, jest bardzo pachnąca, oprócz tego ma działanie przeczyszczające.
Virasub przekradł się przez porastającą tu gęsta florę bez najmniejszego szelestu. Był bardzo utalentowanym wojownikiem. Wychynął znienacka, napiął łuk z niespodziewaną szybkością, płynnie jakby to była dziecięca zabawka, z siła której niejeden ork mógłby mu pozazdrościć, niezwykłą jak na takiego stwora. Zahaczył na nieszczęście o wiszącą obok roślinę, ork odwrócił się. Wycelował i strzelił, nawet w momencie zagrożenia pewną ręką.
Strzała przeszyła powietrze i utknęła w szyi przeciwnika, który nie wydobył żadnego dźwięku. Koń jego parsknąwszy podskoczył i uciekł, wódz spadł, tworząc dźwięk głuchego uderzenia o ziemię. Strzał jak wiele strzałów, było to tylko błahostką dla takiego mężnego wojownika. Zerwał się i pobiegł szybko w kierunku swojej ofiary aby zdusić w niej resztki życia. Nie było to już potrzebne, lecz przezorność i doświadczenie nie pozwalały Virasubowi aby tego nie zrobić.
Niestety strzała trafiła w kość i nie mogła już zostać użyta ponownie, co zmartwiło strzelca. Z zadowoleniem obrabował zwłoki. Piękny, pozłacany obosieczny miecz zatknął za pas, dwa oszczepy włożył do swojego kołczanu. Kolczuga była na niego zbyt duża, zostawił ją. W woreczkach znajdował się kawałek chleba orków, bardzo posilającego i znieczulającego na pragnienie. Znalazł także kilka brązowych rzemieni, skórzany wór na wodę, mocno używane krzesiwo, zrobione na sposób orków, do tego kawałek kamienia szlifierskiego. Nie pochował zwłok swojej ofiary.
- Jeszcze tylko tych dwóch Nianaw – powiedział do siebie z obrzydzeniem. Niana w języku gremlinów znaczy gnój, dupek, liczba mnoga od tego to Nianaw.
Ostrożnie ruszył w kierunku rzeki. Po kilku tedrach (tedr = 150 sekund) poczuł obrzydliwy zapach potu, zapewne pochodzącego od orków. Nie mógł liczyć na zdobyte oszczepy, bowiem nigdy nimi nie rzucał, więc podszedłszy na odległość wzroku, zostawił je i biegiem, acz bez najmniejszego szelestu zmierzał do orków.
Zauważyli go, zaczęli kłusować do niego, bowiem galop na tym terenie jest jak skok na bungee z zbyt długą liną. Wędrowiec szybko wycofał się za drzewo gdzie zostawił oszczepy. Tętent koni zdawał się być coraz głośniejszy. Zatrzymali się tuż przy nim.
- Widziałeś go?
- Nie. Ale go czuję, bardzo słaby zapach. On tu jest. Rozdzielmy się.
Tak więc jeden z orków ruszył prosto w stronę Virasuba, Ten nie czekając, rzucił oszczepem w niego, złapał konia za grzywę i przywiązał rzemieniem do drzewa. Był bardzo zadowolony z siebie, był to jego pierwszy rzut, w dodatku zabijający orka. Obrabował zwłoki i w mgnieniu oka wszystko schował do swojego stroju. Zabity ork miał taki sam ekwipunek co jego wcześniejsza ofiara.
- Chodź tu! Mam go! - zawołał, udając głos orka.
- Już jadę! - odpowiedział mu głos z oddali.
Tego postanowił tez zabić oszczepem. Kiedy podjechał, zastosował taką samą sztukę, rzucił oszczepem i trafił. W porastające obok drzewo. Ork w okamgnieniu zamierzył się na niego mieczem. Virasub sparował ten cios, śmiejąc się, po chwili nie zdążył już, otrzymał cios w lewe ramię.
- Ty parszywy stworze, giń! - powiedział, oddalając się nieznacznie.
Ork, pewny siebie, ruszył na niego. Nie przewidział tego, że gremlin ma jeszcze oszczepy.
Rzucił ponownie, trafił w tarczę. Piechur przeraził się, został mu tylko jedna sztuka zabójczej broni. Na miecze nie mógł równać się z przeciwnikiem.
Kryjąc się za drzewami, rozmyślał jak zabić wielkiego orka – mistrza we władaniu bronią. Brązowe kory drzew, zdawały się obserwować tą bitwę. Nagle ocknął się i wpadł mu do głowy pomysł. Zaczął rzucać kamieniami w orka. Nieszczęśliwie, zahaczył się nogami o korzeń, jakby drzewo specjalnie mu go podłożyło, bojąc się o swoją skórę.
„Jak to się stało?” - pomyślał - „Przecież tego korzenia nie było tu przed chwilą. Co mam robić? ” - myślał nadal próbując podnieść się na rękach - „Ałaaaa.. Przeklęty ork. Ja już mu się odpłacę.” - wkładając jeszcze więcej wysiłku, udało mu się podnieść - „Mam tylko jeden oszczep. Muszę dobrze rzucić.” - wstał, mając już przygotowany plan.
Wróg zaśmiał się, szarżując w jego stronę. Przez chwilę był zbyt pewny siebie i zmienił pozycję tarczy, piechur wykorzystał to i rzucił oszczepem. Po chwili ostatnia z włóczni Virasuba nie była już w kołczanie, ale w piersi przeciwnika. Konia złapał szybko, przywiązał do drzewa, następnie wbił swój miecz w wroga, uśmierzając jego ból. Po obrabowaniu zwłok posiadał już naprawdę dobry ekwipunek: trzy wory na wodę, dwa kamienie szlifierskie, trzy miecze, dwa oszczepy, trzy tarcze, dwa krzesiwa, kilkanaście kawałków rzemieni, kilka kawałków chleba orków i woreczki z drobiazgami.
Zapakował obrabowane rzeczy na drugiego konia, przywiązał oba do siebie i ruszył w kierunku znajdujących się na wschodzie gór. „Będzie to długa przeprawa” - powiedział do siebie w myślach, jedząc chleb z wodą – na lepsze strawy nie mógł liczyć, przynajmniej do czasu dotarcia do Merdaf-Hawe – Gospody Merdafa.
Przyćmione słońce świeciło lekko zza szczytów gór. Jeździec uśmiechnął się do siebie, ruszając galopem. Dookoła znajdowała się trawa, gdzieniegdzie można było zauważyć różnorodne, małe formy życia. W trawie brzmiały pochrząkiwania pasikoników, mrówki – liczące ponad 2 cale – zmierzały na polowania. Życie w stepie rozbrzmiewało wesoło.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Viltharis
Naczelnik


Dołączył: 29 Lis 2005
Posty: 3626 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 45 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 17:35, 15 Lut 2010 Powrót do góry

No, pojawiło się kilka dziwnych rzeczy oczywiście, jak usta, które dumnie wystają spomiędzy brody i jeszcze parę mniejszych. Very Happy

Opowiadanie mi się całkiem podobało. Dałbym mu pomiędzy tymi dwiema górnymi wartościami, bo liczę, że nie osiądziesz na laurach, tylko będziesz dalej tworzył ciekawie.

Swoją jednak drogą, są rzeczy, które mi nie pasowały. Oczywiście, nie czepiam się do Twojej wizji, ale pierwszy raz chyba "widzę" orków, którzy jeżdżą na koniach. Very Happy Po prostu to mi nie pasuje i dziwi, ale mówię, to tylko nie w moim guście, a nie wada.

Z technicznych, to Ci się jeszcze powtórki trafiają. Jak choćby przy wysokością czterech stóp, czyli wysokości oczów gremlina (co też swoją drogą jest średnio-poprawnie xD). Można było ładnie z tego wyjść: "czterech stóp, czyli mniej więcej poziomowi, na którym oczy ma gremlin.". Oczywiście, znowu - nie czepiam się. Sam robię powtórki często. Tego po prostu się nie zauważa.

Pisałeś o wodach artezyjskich. One przy rzece to tak średnio powstają. Smile [link widoczny dla zalogowanych]. Przykro mi, jako geograf musiałem. Smile

"Stepujące konie" mnie zniszczyły... Very Happy

No i zaczynają się moje pytania odnośnie walki. Przede wszystkim, to jak facet schował oszczepy do kołczanu?

Poza tym - najpierw piszesz, że nigdy nie rzucał tymi oszczepami, a potem bez problemu ugodził i zabił nimi dwóch wrogów. Very Happy

Jak obrabował zwłoki z tak solidnego ekwipunku w tak krótkim czasie, i kto myśli o rabowaniu zwłok w czasie walki?!

Aha... jeszcze jedno. "Dilker" to imię bardziej dla gnoma niż dla elfa. Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)